Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Anomalie klimatyczno-meteorologiczne
Wydawać by się bowiem mogło, że to, co uchodziło dawniej za odstępstwo od naturalnego stanu pogody i klimatu, współcześnie już nie musi nim być. I na odwrót. Tymczasem zauważmy, że źródła pełne są wzmianek o mroźnych zimach, zimach łagodnych powodujących szybką wegetację roślin, niespodziewanych mrozach i opadach śniegu wiosną lub latem, suszach, ulewnych deszczach, powodziach, gradobiciach oraz wichurach.
W okresie istnienia państwa polskiego, czyli na przestrzeni tysiąca lat, zarówno krajobraz naszego kraju, jak i jego klimat, ulegały powolnym, aczkolwiek nieustannym, przeobrażeniom. Konstatacja ta tylko pozornie utrudnia badania problematyki anomalii klimatycznych i meteorologicznych w średniowieczu. Wydawać by się bowiem mogło, że to, co uchodziło w tamtych czasach za odstępstwo od naturalnego stanu pogody i klimatu, współcześnie już nie musi nim być. I na odwrót. Tymczasem zauważmy, że – zupełnie jak dziś – źródła pełne są wzmianek o mroźnych, śnieżnych i przedłużających się zimach, zimach łagodnych powodujących szybką wegetację roślin, niespodziewanych mrozach i opadach śniegu wiosną lub latem, suszach w okresie letnim, ulewnych deszczach, powodziach, gradobiciach oraz wichurach.
Sądzić zatem można, że zjawiska te, noszące cechy spraw szczególnie ważnych, skoro zasługiwały na upamiętnienie na równi z informacjami z życia politycznego czy społecznego, stanowiły typową anomalię, ponieważ żaden dziejopis nie rejestrowałby zjawisk klimatycznych i meteorologicznych pozostających w granicach normy, której nie sposób zresztą jednoznacznie ustalić. Dokonywania pomiarów temperatury za pomocą urządzeń rtęciowych rozpoczęto dopiero w XVIII wieku, wcześniej zaś stopień nasilenia mrozu czy upału określano na wyczucie, w dodatku bardzo subiektywnie. Stąd trudno powiedzieć, jaka zima w ówczesnej świadomości uchodziła za mroźną, a jakie lato za gorące. Nie da się też dokonać jakichkolwiek porównań z temperaturami notowanymi w tych samych porach roku obecnie. Generalnie rzecz ujmując, można jednak stwierdzić, że klimat średniowiecznej Polski był łagodniejszy niż dziś i bardziej wilgotny, czego najlepszym dowodem jest źródłowo potwierdzony fakt uprawy na ziemiach polskich brzoskwiń, melonów, chmielu i winorośli, a więc roślin ciepłolubnych i nieodpornych na zbyt niskie temperatury. Pozwoli nam to z właściwej perspektywy ocenić przekazywane przez kronikarzy zaburzenia w naturalnym rytmie przyrody.
Anomalie klimatyczno – meteorologiczne zachodzące w najodleglejszych wiekach były już wielokrotnie przedmiotem mniej lub bardziej szczegółowych analiz. W niewielkim jednak stopniu uwzględniały one osobno Wrocław. Trudno się temu dziwić zważywszy na fakt, że źródła narracyjne dość często, choć niezwykle lakonicznie, informują o stanach pogodowych na całym Śląsku, sporadycznie odnosząc je wprost do konkretnych rejonów i miast, w tym także do Wrocławia. Pewne zjawiska atmosferyczne da się jednak z pewnością uogólnić. Mroźna zima czy upalne i suche lato nie stanowią bowiem specyfiki niewielkiego obszaru, lecz są wynikiem napływu określonych mas powietrza na większe terytorium. Stąd też przyjąć można, że dane na temat Śląska dotyczyć będą w tym wypadku również Wrocławia.
Lokalnymi zjawiskami pozostaną natomiast powodzie, burze, wichury, gradobicia, czy oberwania chmury. Ze szczególnym przejęciem kronikarze odnotowywali najczęściej te zaburzenia w naturalnym cyklu klimatycznym, które – odczytywane jako zwiastuny nadciągających klęsk i nieszczęść – wzbudzały grozę i powszechny lęk. Trwogą więc napawać musiał mieszkańców Śląska, może i Wrocławia, wielki śnieg, jaki spadł 24 czerwca 1333 roku, pokrywając dojrzałe już kłosy zbóż, na których zamarzały ponoć krople rosy. Obfite opady śniegu zanotowano także 20 maja 1353 roku. Ziemię pokryła gruba na dwa łokcie warstwa białego puchu, która zniszczyła obsypane kwieciem drzewa owocowe, a odbywającym się z okazji Zielonych Świątek procesjom utrudniała zwyczajowe obchodzenie kościołów. Znaków nawołujących do nawrócenia, zesłanych przez Boga, upatrywano w gwałtownych burzach z piorunami i błyskawicami, które nawiedzały Śląsk w nietypowych porach roku, a mianowicie: 25 grudnia 1384, 7 grudnia 1488, 30 grudnia 1511 i 12 stycznia 1525 roku.
Niepokój odczuwano nawet z powodu róż. Z niewytłumaczalnej bowiem w racjonalny sposób przyczyny, w której doszukiwano się interwencji sił nadprzyrodzonych, zdarzało się im zakwitnąć w jednym sezonie aż dwa razy. Kroniki odnotowały ten fenomen przyrodniczy między innymi w latach 1453, 1462, 1467 i 1507. Wspomnieć należy wreszcie o ulewie, jaka w lipcu 1270 roku przeszła nad Śląskiem. Deszcz miał ponoć czerwoną barwę, a w niektórych rejonach, na przykład w miejscowości Michałowice, o czym zapewnia nas Jan Długosz, zamiast deszczu spadły na ziemię krople prawdziwej krwi. Na skutek tego przedziwnego zjawiska, budzącego zrozumiały wówczas lęk, przez trzy kolejne dni Nysą Kłodzką płynęła krwista woda, natomiast Odra stała się najpierw zielona, a później brunatna. Dziś domyślać się w nim możemy nieco przejaskrawionego rocznikarskiego opisu opadu z chmur wysokich, zanieczyszczonego związkami żelaza pochodzącymi zapewne z wietrzenia czerwonych skał alitowych (lateryt) i węglanowych (terra rosa). Te pierwsze są typowe dla kontynentu afrykańskiego, drugie – dla krajów leżących w basenie Morza Śródziemnego, ale spotykamy je także na obszarze ziem polskich (w Górach Świętokrzyskich).
Obok opisów anomalii pogodowych wróżących nieszczęścia, natrafić można w kronikach również na wiadomości o takich zjawiskach, które zapowiadały pomyślność. Dają nam one ogólne wyobrażenie o panującej wówczas aurze. Przykładowo zima 1411/1412 roku była na tyle łagodna, że już w styczniu chłopi rozpoczęli wiosenne prace polowe, a w 1471 roku na początku marca, rzecz to widać niezwykła, skoro nie uszła uwagi rocznikarza, zaczęły kwitnąć fiołki. Nietypowy pod względem klimatycznym musiał też być rok 1484, gdyż nie omieszkano odnotować w źródłach informacji o niespotykanych dotąd plonach dorodnych winorośli. Jak donosi dziejopis, wiadro winogron wymieniano wówczas na jedno kurze jajko. Uwadze innego kronikarza nie uszedł z kolei fakt, iż w listopadzie 1507 roku po raz drugi owocowały poziomki.
Zestawione wyżej wybiórczo anomalie klimatyczno – meteorologiczne pokazują, że stanowiły one w ówczesnej świadomości społecznej kategorię zdarzeń nadzwyczajnych, wartych upamiętnienia już choćby z tego powodu, że były niejednokrotnie postrzegane jako dopust Boży. Ponieważ jednak nie wszystkie klasyfikują się do kategorii klęsk żywiołowych (bo czyż za kataklizm można uznać ponowne kwitnięcie kwiatów lub owocowanie drzew?), w prezentowanym szkicu przedstawione zostaną jedynie te anomalie, które w mniejszym lub większym stopniu stały się rzeczywistym źródłem poważnych i niekorzystnych zmian w egzystencji mieszkańców średniowiecznego Wrocławia, powodując między innymi zniszczenia materialne, nieurodzaj, głód, a nawet śmierć.
Według Jana Długosza zimy w Królestwie Polskim były mroźne, długotrwałe, z ostrymi wiatrami powodującymi zadymki śnieżne. Wprawdzie w XV stuleciu ziemie śląskie od dawna znajdowały się poza granicami Korony, jednak opinię naszego najznamienitszego dziejopisa odnieść można śmiało także do Śląska. Potwierdzają ją zapiski Zygmunta Rosicza, kanonika i subkustosza katedry wrocławskiej, autora spisanej w drugiej połowie XV wieku kroniki, a więc współczesnego Długoszowi, który rokrocznie skrupulatnie odnotowywał stany pogodowe w dniu 25 grudnia. Dzięki niemu wiadomo, że Boże Narodzenie było albo łagodne i umiarkowanie śnieżne (na przykład w latach 1445, 1447, 1452, 1460), albo deszczowe i pochmurne, mgliste, niemal jesienne (na przykład w latach 1451, 1455, 1461, 1463, 1468), albo srogie, mroźne i ze śniegiem (na przykład w latach 1450, 1453, 1456, 1458, 1466). Ponieważ podobne do tych ostatnich zapisów notki Rosicz wzbogaca niejednokrotnie informacjami o stosownej bądź właściwej aurze, na przykład w latach 1458 i 1466, wynika stąd, że typowe śląskie zimy były, tak jak w Długoszowej Polsce, mroźne i śnieżne. Takimi widzą je także Mikołaj Pol, archidiakon kościoła św. Marii Magdaleny, autor spisanych u progu XVII wieku roczników miasta, do których będziemy się jeszcze niejednokrotnie odwoływać, oraz Michał Steinberg, kronikarz świdnicki z XVI wieku. Zimy mroźne i śnieżne odnotowali oni między innymi w latach 1176, 1179, 1440, 1460, 1470, 1517. Być może były znacznie bardziej chłodne od typowych w tamtych czasach, stąd nie uszły uwadze kronikarzy, prawdopodobnie jednak łagodniejsze od tych, które niejednokrotnie atakują nas dziś, a z całą pewnością nie mniej uciążliwe. Często przeplatały się z zimami łagodnymi, zapewne także nietypowymi, skoro i one zostały dostrzeżone, mającymi miejsce między innymi w latach 1303, 1455/1456, 1472, 1474, 1493, 1507.
O ile jednak zimy ciepłe nie powodowały najczęściej dramatycznych w skutkach następstw, o tyle surowe przyczyniały się do ludzkich tragedii, którym można przypisać z pewnością miano klęski. I tak, w latach 1125, 1318 i 1364 z powodu nadmiernego chłodu i licznych zadymek śnieżnych ludzie zamarzali w drodze i na gościńcach, masowo ginęły zwierzęta i ptactwo, ryby z braku tlenu dusiły się w rzekach i stawach skutych grubym lodem, a wygłodniałe wilki podchodziły pod domostwa i napadały na ludzi. Na polach aż do wiosny zalegał obfity śnieg. Równie ciężkie okazały się zimy w latach 1230, 1453, 1457/1458, 1458/1459 i 1469/1470, kiedy zamarzała Odra, zapewne i we Wrocławiu, uniemożliwiając swobodny ruch statków i pracę młynów, także tych słodowniczych. W efekcie brakowało mąki, chleba i piwa, będącego podstawowym – obok bardzo słabego wina – napojem ludzi średniowiecza. Występowały też trudności w zaopatrzeniu miasta w drewno, służącego jako opał i podstawowy budulec, spławianego Odrą z leśnych obszarów pogranicza Górnego i Dolnego Śląska. Szczególnie dotkliwa musiała być ostatnia z wymienionych zim, która pochłonęła około 1000 ofiar. Kronikarze różnią się wprawdzie w opiniach co do długości jej trwania, datując początek na 30 listopada lub 4 grudnia, koniec zaś na 4 marca bądź 14 kwietnia, twierdzą jednak zgodnie, że podobnej zimy nie pamiętali najstarsi mieszkańcy Śląska. Opinia wygląda na nieco przejaskrawioną, bowiem w podobny sposób wypowiadali się oni o zimie z 1442 roku, a więc zaledwie sprzed 27 lat, która odpowiadała temu samemu pokoleniu, zastępując jedynie informacje o liczbie ofiar wiadomościami o głębokich śniegach, niezdatnych do wędrówek drogach, zamarzniętych wodach i nie funkcjonujących młynach, których pracę zastąpiły wyjęte z lamusa domowe żarna.
Choć dotychczas przywołane źródła nie dotyczą bezpośrednio Wrocławia, przypuszczać należy, że we wzmiankowanych wyżej okresach mieliśmy w mieście do czynienia z identyczną sytuacją pogodową. Także i tutaj mróz skuwał lodem nurty Odry i Oławy, hamował pracę młynów, tamował żeglugę, a śnieg zasypywał domy i ulice, utrudniając aprowizację i paraliżując życie mieszczan. Wiadomo na przykład, że zima trwająca od 3 grudnia 1476 roku do 12 marca lub – według innych źródeł – 23 kwietnia 1477 roku przyniosła ze sobą liczne opady śniegu i niespotykany mróz. Na polach, w miastach i wsiach przez cały ten czas zalegał śnieg, stawy i rzeki pokrywał lód o grubości 3 łokci, a ludzie i zwierzęta ginęli z zimna, także we Wrocławiu. Aby się ogrzać, ludzie masowo korzystali z kilku funkcjonujących w mieście publicznych łaźni. Brakowało jednak opału. Jak podaje Mikołaj Pol, cena stosu drewna wzrosła wówczas do jednego guldena. Była to kwota wręcz niewyobrażalna. Za tucznego wołu płacono bowiem średnio 8 guldenów.
Równie sroga zima, a może nawet jeszcze sroższa, skoro pisano o niej, że podobnej nie notowano od stu lat, nawiedziła Wrocław na przełomie 1513 i 1514 roku. Jej atak nastąpił 28 października, dość szybko dając znać o swojej mocy. Już 11 listopada stanęła w okowach lodu Odra i ruszyła ponownie dopiero 17 marca, a więc po czterech miesiącach. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że razem z rzeką stanęły wodociągi – najstarszy, powstały około 1387 roku, zlokalizowany u wylotu ul. Kiełbaśniczej, z kołem o wysokości około 48 stóp, oraz młodszy, wzniesiony w 1445 roku przy Bramie Młyńskiej – i zamarzły pod ziemią drewniane i ceramiczne rury doprowadzające wodę ze specjalnie skonstruowanych zbiorników-cystern do ponad 600 studni. W styczniu lód unieruchomił dodatkowo wszystkie wrocławskie młyny wodne. Odtąd zboże mielono na Nowym Targu „młynem końskim”, zapewne przenośnym, napędzanym kieratem, a chleb wypiekano w szpitalu Bożego Ciała, funkcjonującym obok joannickiego kościoła pod tym samym wezwaniem, tuż przy Bramie Świdnickiej, przekazując jego część najuboższym mieszkańcom grodu.
Niewiele da się też powiedzieć o porze letniej, która – podobnie jak okres zimowy – była bardzo zmienna. Mamy więc do czynienia na średniowiecznym Śląsku, a tym samym we Wrocławiu, albo z latem chłodnym i deszczowym, albo upalnym i suchym. To pierwsze odnotowanen zostało przez dziejopisarzy między innymi w latach 1221, 1441, 1454, 1456 i 1462. Wyjątkowo mokry był rok 1221. Padające wówczas od Wielkanocy aż do jesieni deszcze spowodowały powodzie, te zaś zniszczyły zasiewy i owoce, wskutek czego zapanowały drożyzna i głód, a w ich następstwie zaraza, która na trzy kolejne lata wyludniła liczne wsie i gospodarstwa. Taka sama aura wystąpiła w tragicznym roku 1456, kiedy to od nadmiaru deszczu zżęte i ustawione w snopach zboże nie zostało zebrane i porastało albo gniło na polach.
Deszczowe były także między innymi lata 1464, 1495 i 1515. Przyniosły one groźne w skutkach powodzie. Do okresów suchych zaliczyć należy natomiast lata 1361, 1455, 1457, 1459, 1461, 1463, 1469, 1472, 1473, 1479, 1482, 1516. Szczególny okazał się wśród nich rok 1361. Z powodu gorąca opadły wówczas wody śląskich rzek, ukazując w licznych miejscach piaszczyste łachy. Ryb było niewiele, wyginęły zboża, warzywa i owoce, a lasom i grodom groziły pożary. Nie uniknęły ich dwa największe ośrodki miejskie na Śląsku – Wrocław i Świdnica. Podobną suszę odnotowano w roku 1455. Przez szesnaście tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu, co spowodowało katastrofalne obniżenie poziomu wód Odry i wyschnięcie upraw. W 1463 roku susza stała się przyczyną licznych pożarów lasów. Sześć lat później, czyli w roku 1469, stanęły młyny i statki, gdyż w rzekach znów nie było wody. Jak podaje wrocławski dziejopis, w wielu miejscach nawet dziesięcioletnie dziecko mogło swobodnie pieszo przejść Odrę, zaś Oława „wyparowała niemal całkowicie”.
Wspomniane rzeki wyschły także w roku 1473, kiedy skwarne lato trwało siedem miesięcy, mianowicie od 4, bądź też – jak chcą inni – 23 kwietnia, aż do 11 listopada. Poprzedziły je łagodna zima i ciepła wiosna. Już 24 lutego zakwitły fiołki, a między 14 i 21 marca kwiecie obsypało wszystkie drzewa owocowe. Czereśnie, jabłka i grusze dojrzały już w czerwcu, ale – spalone słońcem – pospadały przedwcześnie z drzew. Wyschły jarzyny w ogrodach i trawy na łąkach. Zabrakło także wody w przydomowych studniach, stanęły młyny. Przez cały ten czas niewielki przelotny deszcz spadł dopiero 24 sierpnia oraz 22 i 23 września, nie przynosząc jednak poprawy wilgotności gleby i powietrza. Następstwem posuchy były nieurodzaj, drożyzna, pożary borów, wsi i miast. To właśnie tego lata pastwą płomieni padło we Wrocławiu 16 domów, a dzikie zwierzęta w poszukiwaniu wody podchodziły pod ludzkie domostwa. Cudem udało się uniknąć klęski głodu. Jak podają miejscowi kronikarze, litościwi mieszczanie wspierali biedotę mąką i zbożem ze zgromadzonych przez siebie zapasów. Nie lepiej wyglądała sytuacja w 1459 roku. Lato miało być wówczas tak gorące, że równie upalnego nie pamiętali najstarsi mieszkańcy Wrocławia. Odra wyschła niemal do samego dna. Można ją było przejść konno lub pieszo. Aby działające w mieście młyny, zarówno zbożowe, jak i słodownicze, nie uległy zniszczeniu, stała przy nich dzień i noc specjalnie powołana straż. Trudno powiedzieć czy bardziej obawiano się ich mechanicznych uszkodzeń z powodu niskiego stanu wód, czy też ognia. Miasto stanęło bowiem wówczas w obliczu poważnego zagrożenia pożarowego.
Nie ulega wątpliwości, że zbyt suche lub zbyt mokre lata stanowiły dla mieszkańców średniowiecznego Śląska i Wrocławia nie lada problem, potęgowany dodatkowo ich katastrofalnymi następstwami. Okresy mokre powodowały wszak w najlepszym wypadku gnicie upraw, w najgorszym zaś wyniszczające powodzie. Posucha z kolei decydowała o niskim stanie wód, wysychaniu roślinności, wybuchaniu pożarów. Nieuchronną konsekwencją i jednych, i drugich była drożyzna artykułów spożywczych, a w dalszej perspektywie głód, choroby, epidemie, wreszcie – wcale nierzadko – śmierć. Brzemienne w skutki okazywały się również burze, wichury i gradobicia, niezwykle chętnie odnotowywane przez dziejopisów, którzy raz po raz prześcigali się w informacjach czy to o wielkości spadających z nieba bryłek lodu, czy to o sile podmuchów wiatru.
Przykładowo, dnia 11 czerwca 1303 roku spadł na Śląsku grad wielkości jajka, zapewne kurzego, ale w niektórych rejonach miał on osiągnąć nawet rozmiary głowy małego dziecka. We wtorek 27 maja 1460 roku przeszła z kolei nad całym Śląskiem burza z gradem już nieco mniejszym, bo – jak podaje Rosicz – wielkości włoskiego orzecha, natomiast według Pola – gęsiego jaja, ale za to z potężnym wiatrem, powodując ogromne straty w uprawach rolnych, zwłaszcza w zbożu. Niemal dokładnie rok później, we wtorek przed Zielonymi Świątkami, czyli 19 maja, burzy towarzyszył ponownie grad, tym razem jak gęsie i kacze jaja. Jego niszcząca siła musiała być znacznie większa, aniżeli przed rokiem, bowiem kronikarz zaznaczył przy okazji, że podobnego żywiołu nikt z żyjących nie pamiętał.
Żałować należy, że żaden z rocznikarzy nie poinformował, czy nawałnice te dosięgły także Wrocław. Skoro jednak wymieniają oni między innymi Głogów i Środę Śląską, gdzie w roku 1480 spadł grad wielkości gołębiego jaja, czy też Lubań, Nysę, Grodków, Niemczę i grodu, o wielkim wietrze w 1335 roku, który przewracać miał ponoć domy i kościoły. Kolejne przekazy źródłowe są już bardziej szczegółowe i konkretne. Oto autor Rocznika wrocławskiego zanotował, że w przeddzień święta „divisionis apostolorum” 1435 roku, to jest 14 lipca, przeszła nad Wrocławiem burza z potężnymi wyładowaniami atmosferycznymi i błyskawicami. Rosicz podaje z kolei, że burzy tej towarzyszył silny wiatr, który pozrywał dachy kościołów i domów, powalił wiele drzew, a nawet murów i ścian, wreszcie porozrzucał i poniszczył siano, zboże oraz owoce. Szczególnie dotkliwa nawałnica spadła na Wrocław i jego okolice 6 marca 1459 roku. Po południu pogodne niebo zasnuły złowróżbne chmury, a około godziny 19.00 uderzyła wichura, która przez trzy kolejne godziny przewracała drzewa, drewniane chaty i murowane domy, zrywała ciężkie ołowiane dachy, a nawet – o czym z wielkim przekonaniem zapewnia Eschenloer – unosiła w powietrze ludzi, którzy znaleźli się na ulicy, tak kobiety, jak i mężczyzn. Powstały w związku z tym niewyobrażalne szkody. Poza Wrocławiem wichura dotknęła Legnicę, gdzie – jak donoszą Roczniki głogowskie – runęły liczne domy.
Nie można pominąć także huraganowego wiatru, który wiał we Wrocławiu przez całą noc z 11 na 12 marca 1515 roku. Jego gwałtowne porywy poczyniły w mieście wiele zniszczeń, wśród których Mikołaj Pol wymienia między innymi uszkodzone dachy kościołów pod wezwaniem św. Elżbiety i św. Marii Magdaleny, powaloną ze szczytu katedry św. Jana Chrzciciela kamienną rzeźbioną barierkę, zniszczoną karczmę ołbińską, funkcjonującą prawdopodobnie w narożniku dzisiejszych ulic Kilińskiego i Jedności Narodowej, uszkodzenie młyna Najświętszej Marii Panny, zrujnowanie wielu domów i stodół. Dodajmy dla pełniejszego obrazu, że 14 lat później, mianowicie 24 lutego 1529 roku, kościół św. Elżbiety ponownie ucierpiał, bowiem na skutek uderzenia potężnego wiatru runął drewniany hełm kościelnej wieży. Katolicy głosili, że to kara Boża za odstąpienie w 1525 roku świątyni protestantom. Ponieważ w wypadku nie zginął nikt, poza kotem, ci ostatni widzieli w tym znak szczególnej nad nimi opieki Opatrzności. Wichury, choć o słabszej sile, nawiedzały również Wrocław w 1495 i 1524 roku Sobótkę, w których w 1491 roku grad i wiatr poczyniły ogromne spustoszenie, z dużą dozą prawdopodobieństwa sądzić można, że ominęły one Wrocław. W przeciwnym wypadku przynajmniej miejscowi kronikarze, a zatem Rosicz, Eschenloer i Pol, nie omieszkaliby zestawić szkód powstałych wówczas w mieście, tak skrupulatnie wyliczanych przez nich przy innych okazjach, na przykład przy omawianiu klęsk powodzi, pożarów, wreszcie huraganowych wiatrów.
Te ostatnie dość często przewijają się na kartach średniowiecznych i nowożytnych dzieł historiograficznych. Jedną z najstarszych wzmianek o wichurze na Śląsku jest lakoniczna zapiska w kodeksie wrocławskim, z pewnością więc dotycząca tego Jak łatwo zauważyć na podstawie dokonanego przeglądu klęsk, nie wszystkie zjawiska klimatyczno – meteorologiczne znajdowały jednakowo szczegółowe odzwierciedlenie w materiale źródłowym. Znacznie mniej jest w nich odnoszonych wprost do Wrocławia informacji o suszach i silnych mrozach, częściej natomiast spotkać możemy wiadomości o skutkach tych ostatnich, a zatem o pożarach, głodzie, powodziach, epidemiach. Bardzo częste są też notki o burzach, gradobiciu i wichurach. Widać w tym, jak się wydaje, pewną prawidłowość. W mieście próbowano sobie bowiem dawać jakoś radę zarówno z długotrwałymi okresami mrozu, jak i posuchy, na przykład organizując zapasy wody i żywności, drewno na opał, czy wspólne łaźnie grzewcze. Były one tutaj zapewne mniej uciążliwe, a co za tym idzie – rzadziej pojawiały się na kartach kronik i roczników. Częściej natomiast doskwierały wszystkim tym, którzy bezpośrednio narażeni byli na oddziaływanie ich niekorzystnych skutków. Tak więc pojawiają się w zamian w źródłach historiograficznych opisy ogólnych stanów pogodowych na całym Śląsku, także i we Wrocławiu, z głównym akcentem położonym na straty, jakie powodowały na wsiach. O miastach pisano natomiast stosunkowo często przy okazji omawiania skutków posuchy bądź nadmiernych opadów deszczu. Nie pomijano przy tym Wrocławia, ponieważ dezorganizowały życie ówczesnych jego mieszkańców. Stąd też większe zainteresowanie rocznikarzy między innymi wrocławskimi burzami, wichurami, powodziami (skutkami mokrych lat), pożarami (skutkami lat suchych), gradobiciami. Dopiero wtedy posiadamy dokładniejsze informacje, najczęściej spisywane według tego samego schematu. Pojawiają się zatem dane o czasie nawałnicy, długości jej trwania, rodzajach strat oraz – czasami – dokładnym miejscu zniszczeń. Są one bardziej lub mniej szczegółowe, w zależności od rozmiarów katastrofy oraz stopnia poinformowania autora przekazu, jednak zawsze oddają rzeczywiste rozmiary ludzkich dramatów i tragedii. Nic też dziwnego, że uchodziły za wiadomości godne upamiętnienia, nierzadko nawet jako jedyne w ciągu całego roku.
Tekst stanowi fragment książki Chwile strachu i trwogi Klęski żywiołowe konflikty zbrojne i tumulty w średniowiecznym Wrocławiu, Wójcik Marek L., 2008
Komentarze społecznościowe |