Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Byli sobie raz. Maria Konwicka o ojcu, historii i emocjach
– Po śmierci ojca byłam przybita. Nie miałam sił "grzebać" się w tej mojej, naszej przeszłości. Ale był mus. Musiałam się za to zabrać – mówi Maria Konwicka. Jej książka "Byli sobie raz" jest nie tylko historią rodzinną, ale i podróżą w czasie, w emocje, w nastroje. Córka zmarłego w 2015 roku pisarza i reżysera Tadeusza Konwickiego po raz pierwszy tak obszernie i szczerze opowiada o swoim życiu u boku słynnego taty i jego wpływie na jej losy.
Maria Konwicka zdecydowała się także na uporządkowanie i zagospodarowanie spuścizny intelektualnej po artyście. Rękopisy, notatki i pamiątki związane z jego twórczą pracą przekazała do Biblioteki Narodowej, Muzeum Literatury oraz Muzeum Kinematografii w Łodzi. W mieszkaniu, zakupionym przez Instytut Książki, powstała Rezydencja dla tłumaczy im. Tadeusza Konwickiego.
"Byli sobie raz" to książka, w której opisała Pani świat miniony. Świat, do którego nie ma już wstępu. Przyznam się, że właśnie to najbardziej w niej lubię - że nie można już wejść do tego świata i go zepsuć.
Moja książka jest trochę niczym kapsuła czasu. Zgodzę się z panem. Nie chciałam, tak do końca, aby ta opowieść wybrzmiała smutno czy nostalgicznie. Pod hasłem: "Świat, do którego nie można wejść" - jak pan powiedział. Dlatego dałam tytuł "Byli sobie raz". Jak w bajkach, które zaczynają się często od słów: Pewnego razu, za górami za lasami. Bo przecież to był, a może nadal wciąż jest dla mnie bajkowy świat. A jednocześnie przeszłość. Za sprawą tej książki, wierzę, ten świat być może choć na moment ożyje. Uczeni twierdzą, że żyjemy w rzeczywistości, którą możemy zamknąć w hologramie. Mówią również, że każda cząstka zawiera cząstkę czegoś innego... Więc może razem z odchodzeniem ludzi, odchodzi kawałek świata, który był ich cząstką. Ojciec powtarzał, że "pisze energią". Był przekonany, że w jego zapisie, w zdjęciach jest energia. Uważam tak samo, jak on.
Powiedzieliśmy sobie, jeszcze przed rozmową, że to, co nas dzisiaj spotyka, to w czym żyjemy, jest w jakimś stopniu obce. Zgodziliśmy się oboje co do tego, że zarówno Pani jak i mnie, coraz bardziej odległe. Stanisław Lem - pisarz z pokolenia Pani ojca, taką właśnie teraźniejszość przewidział już dawno temu?
Zgadza się. Choć był twórcą, który trzymał się z boku środowiska. Osobiście go nie poznałam. Jak tych, których portretuję w "Byli sobie raz". Ale pamiętam jeden z jego ostatnich telewizyjnych wywiadów, a dokładnie fragment dostępny w internecie, w którym przyznaje, jak bardzo jest rozczarowany rzeczywistością jaka nadeszła. Dodał, że czytał już wyłącznie pisma naukowe. Nic więcej. Powiedział coś takiego: "Rzeczywistość przerosła jego najśmielsze oczekiwania". Czuję podobnie: że żyję i poruszam się w nowym matrixie. On już nie jest ani mój, ani nie był Lema, a już na pewno mojego ojca.
A wierzy Pani w zmianę?
Nieśmiało przyznam, że obserwuję coś na jej kształt... Wspomniany matrix jakby się przetasowuje. Może zachodzi zmiana podobna do entropii? System się rozsypuje po czym na nowo się scala. Tylko na wyższym poziomie. Wierzę w to, bo z natury pozostaję optymistką. Wierzę, że on na nowo się scali. Dla kolejnych pokoleń, nowych generacji. Może w coś lepszego?
Interesuje mnie Pani sytuacja z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych. Gdyby miała Pani powiedzieć o tym samym, będąc jednak tam. Mieszkała Pani, pracowała, żyła w USA przez 30 lat. To refleksja byłaby taka sama?
Dokładnie. Tam jest identycznie. Moja znajoma, która żyje w USA, twierdzi, że panuje za oceanem identyczny nastrój. Jeśli nie gorszy. Nienawiść, podział, chaos. Dyktatura fake newsa. "Trump ciągle kłamie" - słyszę od niej. "Dobrze" - odpowiadam i dorzucam: "Ale wszyscy kłamią". Tylko dzisiaj kłamstwo uważane jest za normę. Doskonale pamiętam Amerykę Clintonów - kiedy tam jeszcze mieszkałam. Wszystkie niemal gazety pisały o pierwszej damie, Hillary "a notorious liar" - notoryczna kłamczucha. Piętnowały to. Z obrzydzeniem. Dzisiaj kłamstwo już nikogo nie dziwi. Zwłaszcza w polityce.
Tadeusz Konwicki, w pewnym momencie, zdecydował się wycofać, wyciszyć wobec tej nowej rzeczywistości. Poddał się? Czy nie miał siły walczyć? Nie chciał walczyć? W książce przytacza Pani słowa mamy, która tuż po 1989 roku, na początku transformacji, powiedziała: "My się nie nadajemy". Ten koniec starego świata dotknął obojga Pani rodziców.
Ojciec nie tylko się wyłączył, ale - podobnie jak przywołany wyżej Lem - przewidział to wszystko. Wielu ludzi pytało: "Dlaczego przestał pisać?". Mogę odpowiedzieć pytaniem na pytanie: "Ale o czym miał pisać?" On patrzył na to co się dzieje z pewnym zdziwieniem. Nie tego się spodziewał. Mawiał: "Chcieliście wolności, to ją macie."
Przyjęcie u Dudków. Na zdjęciu Danuta Konwicka, Dudek Dziewoński, Tadeusz Konwicki, Irena Dziewońska. Lata 80/90
Przemykał przez ulice, schronił się w legendarnym mieszkaniu przy ulicy Górskiego w Warszawie. Stał się "niewidoczny"... Taką właśnie jego postawę, aurę wycofania, udało się zarejestrować w teatrze telewizji. "Bezdech" miał premierę w 2013 roku. Dwa lata przed odejście pisarza. Zagrał tam samego siebie?
To była sztuka Andrzeja Barta. Byłam już wtedy w Polsce od 3 lat. Bart napisał ojcu kilka zdań. Ale ojciec chciał zagrać "własnymi słowami". Wypowiedział to, co padłoby - przypuszczalnie - w realnym życiu, gdyby spotkał Bogusława Lindę, z którym mają wspólną scenę, na ulicy. To był cały on! "Żadnej fikcji". Doświadczamy dzisiaj dehumanizacji poprzez kłamstwo. To zjawisko jest naszym największym zagrożeniem. Niemal wszyscy coś udają, kłamią. Czytam: "Celebryta mieszka na wyspach i jest bardzo szczęśliwy". A on - tak naprawdę - przeżywa gigantyczny kryzys. Po co więc karmieni jesteśmy taką iluzją? Dlaczego ludzie przestali być autentyczni? Tym, co działo się w ostatnich latach, ojciec był raczej zdziwiony, a nie przerażony. Powtórzę jednak, że być może to wszystko zmierza ku rozpadowi po to, aby mogło się to na nowo scalić. Aby powstało coś pięknego.
Kiedy zaczęła Pani szperać: w pamięci, w historii, w swoich emocjach - przygotowując materiały do książki - to co Panią wypełniło: ból, euforia, smutek, strach?
Żadna euforia. Po śmierci ojca byłam przybita. Nie miałam sił "grzebać" się w tej mojej, naszej przeszłości. Ale był mus. Musiałam się za to zabrać. Przychodzenie do mieszkania ojca ograniczałam na samym początku do minimum. Zajmowałam się tym, co było konieczne: jakieś sprawy urzędowe, spadkowe, skarbowe, bankowe, itd. Tylko to, co nie cierpiało zwłoki. Dopiero potem zajęłam się zarówno archiwum ojca jak i Leniców - czyli artystów ze strony matki: dziadka Alfreda - malarza, wuja Jana - artysty, wybitnego twórcy w dziedzinie animacji filmowej oraz archiwum mojej mamy, ilustratorki, Danuty. Było to bolesne, ale nieuniknione. Stopniowo zaczęłam sobie zdawać sprawę, że jest mi to potrzebne. Po powrocie do Polski, ponownie zbliżyłam się do ojca i do historii rodziny. Dopiero po jego śmierci mogłam przejrzeć to, co należało do mamy. Kiedy umarła, tata kategorycznie nie pozwalał wchodzić do jej pokoju i czegokolwiek dotykać. Zmieniać tam choćby drobiazg. Po jego odejściu wyciągałam z jej szuflad kolejno: dokumenty, rysunki, notatki, przedmioty.
Odkryła Pani coś, o czym nie wiedziała?
Wierszyki ojca, które umieściłam w książce.
Zwróciły moją uwagę. Przywołam jeden z nich:
"wiersz to styl przyszłości
wierszem mówił Chrystus
wierszem mówił wnuk Stalina
wierszem będzie mówił ten, co wysadzi świat
we wszechświat".
Później dopiero dowiedziałam się, że on już je kiedyś opublikował. Ale nie wprost...
Ukrył się pod pseudonimem?
Z zasady, programowo, nie czytałam tego, co ojciec pisał. Nie chciałam, aby jeszcze bardziej przytłaczał mnie swoją energią. Szukałam własnej drogi, chciałam być niezależna. Dopiero teraz, tak naprawdę porządnie czytam jego twórczość, "odrabiam" lekcję i widzę, jakim był wielkim pisarzem. Wierszyki, o których wspomniałam, ojciec użył w "Rzece podziemnej, podziemnych ptakach", cytuje je jeden z bohaterów, trochę ironicznie. Zdecydowałam się je wydrukować po raz drugi, bo jest w nich energia ojca. Poza tym notowane na osobnych karteczkach są akcentem wizualnym i mają swoją energię. Chciałam je zatrzymać, aby żyły własnym życiem.
Tym bardziej, że do tej pory nie było nam dane widzieć tych "karteczek Konwickiego". To pisarz, który był bardzo skryty, nie opowiadał o sobie często, a już na pewno nie pokazywał światu tej całej buchalterii?
Ojciec chował swoją prywatność. Dlatego, momentami czuję, że może zrobiłam coś, czego on by nie chciał? Kiedy udzielam tych wszystkich wywiadów i o nim opowiadam... Znajomi mówią do mnie: "Tata patrzy na ciebie z góry. Jest dumny". Nigdy! Ojciec często powtarzał, że w Kolonii Wileńskiej, w której się wychowywał, ktoś kto się chwalił, był skreślony. To było niehonorowe. Tak, że to promowanie ciężko mi idzie. Z drugiej strony wiem, że muszę... Bo takie są czasy. Jak nie będę pchać tej książki, to nikt się o niej nie dowie i "Byli sobie raz" pójdzie na przemiał...
Pisanie tej książki było również konfrontacją dla Pani: z własną historią, życiorysem, traumami, wspomnieniami?
Dzięki niej - tak sądzę - odnalazłam pewne ślady w moim życiorysie, które świadczą o wielkim podobieństwie do ojca, do innych krewnych, przodków. Choć, przypominam, bardzo chciałam się od Konwickich odciąć. W pewnym momencie byłam nawet pewna, że to mi się udało. Sądziłam, że mogę powiedzieć: mam swoje życie. A jest inaczej. Wszystko się zazębia. Choć nie wiem, jak bardzo bym uciekała do własnych korzeni. Odnawiając kościół, myślałam, że to mnie pierwszej w naszej rodzinie - było to jedno z moich pierwszych zajęć po przyjeździe do USA. A teraz dowiedziałam się, że pradziadek Piotr Kubowicz, ze strony matki, robił w kościele malowidła ścienne. A pewne trudności, której ojciec przeżywał, kiedy debiutował są podobne do tych, jakie ja przechodziłam, przy moim debiucie jako reżyserka. Genetycy twierdzą, że dziedziczymy nie tylko cechy psychiczne, fizyczne, ale i zdarzenia.
Chałupy, na tarasie u "Francuza", koniec lat 70, Andrzej Łapicki, Danuta Konwicka, Adam Hanuszkiewicz
Nazwisko było dla pani obciążeniem. Nie ukrywa Pani tego. Pisze, że kiedy zaczęła studia w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, to nikt nie pytał o to, co Pani rysuje, tylko co słychać u ojca, dziadka, wuja?
Anthony "Tony" Miłosz, syn Czesława Miłosza powiedział: "Pod wysokim drzewem nic nie wyrośnie". Miałam w rodzinie takich drzew kilka. "Ale to bardzo w życiu pomaga" - ktoś pewnie skomentuje. Może jednym pomaga. Należę do tych, którym utrudniało.
Tak bardzo nie chciała Pani stać pod tym wysokim drzewem, że wybrała najtrudniejszą z dróg. Mając 22 lata, bez znajomości języka, bez przyjaciół na miejscu i koneksji, wyjechała do Nowego Jorku?
Potrafiłam powiedzieć po angielsku: "Dzień dobry" i "Do widzenia". Kiedy byłam dzieckiem, uczyłam się francuskiego. Tak, wybrałam całkowitą, totalną anonimowość. Kiedy wylądowałam w USA pod koniec lat 70. to szczerze powiedziawszy mało kto interesował się Polską. Zmieniło się to dopiero po wyborze papieża-Polaka i "Solidarności" oraz Noblu dla Lecha Wałęsy.
Dyplom malarki nie pomagał?
Ich to kompletnie nie interesowało. Nasze dyplomy nic tam nie znaczyły. Dodam, że byłam wtedy chorobliwe nieśmiała, co wyłącznie utrudniało i tak ryzykowany start. I te, dzikie wręcz, kompleksy z którymi wtedy przyjeżdżaliśmy. Dzisiaj, pańskie pokolenie i młodsze, jeździ tam na nieco innych już zasadach.
Czy Pani ojciec miał żal, że Pani wyjechała?
Nie. Był zachwycony, bo jak już mówiliśmy, przewidział pewne rzeczy i wiedział co mnie może tutaj spotkać. Czuł, że dzięki temu mogę zyskać - otworzą się jakieś możliwości, spotkam nowych ludzi. Gdybym została w Warszawie, byłabym ciągle w tym samym środowisku, tzw. Księstwa Warszawskiego. Kroczyłabym po ojca, oraz innych z rodziny, śladach. Nie zapominajmy, że on sam "ruszył się" z Kolonii Wileńskiej. Był za tym, aby odnajdywać się w nowym świecie. Kiedy słyszał, że chciałam wrócić do Polski, to zdecydowanie się temu pomysłowi sprzeciwiał. Z obawą, że wszystko sobie popsuję: miałam świetną pracę w Universal Studios, kontakty, stabilizację, wolność. Nie spodziewał się, że mogę tutaj coś zrobić - a już na pewno, że mogę napisać książkę i współpracować przy filmie dokumentalnym.
Ojciec próbował Pani pomagać "na odległość"? Uruchamiał jakieś nowojorskie kontakty, chciał przecierać szlaki?
Przede wszystkim to nasz kontakt był utrudniony. Listy szły wtedy przez 6 miesięcy. Nawet, jeśli miałabym jakąś sprawę do niego, to już po 6 miesiącach była ona nieaktualna. Rozmowy telefoniczne się zamawiało kilka dni na przód. A jak już się zamówiło, to okazywało się, że rodzice - na przykład - wyszli z domu. Bo nie wiedzieli, że będę dzwonić. W latach 80. - teoretycznie - mógłby mi pomagać. Wtedy zaczęto wydawać tam jego książki. Mógł zabiegać u tych redaktorów, którzy go wydawali i przez nich próbować coś uzyskać dla mnie, ale ani ja tego nie chciałam, a i ojciec by się krępował. Nie lubił nepotyzmu.
Danuta Konwicka, z domu Lenica. Pani mama. Kobieta, która pod tym wysokim drzewem została na resztę życia. W książce poświęca jej Pani sporo miejsca. Pokazuje jej rysunki. Jakby chciała, po czasie, oddać jej należną pamięć, to wszystko, co "skradła" wielkość Tadeusza Konwickiego - męża?
Po śmierci ojca wzrosło zainteresowanie moją mamą oraz jej twórczością. Ukazała się, na przykład, książka "Kreatorki. Kobiety, które zmieniły polski styl życia" Julii Pańków i Lidii Pańków. Podtytuł brzmi: "Historia 10 niezwykłych Polek". Mama jest jedną z nich. Przed swoim odejściem tata powiedział: "Jak będą pytali o mamę, masz zawsze odpowiedzieć, udzielić wywiadu". Zdawał sobie sprawę z faktu, że ten czas komuny był zdecydowanie patriarchalny. To mężczyźni byli politykami, twórcami, itd. O wiele mniej kobiet znajdowało się w tych kręgach. Czy można mówić o poczuciu winy? Nie wiem. Ale zdawał sobie sprawę, że mógł bardziej interesować się jej sprawami. Mama była jednak bardzo skromna. Oboje byli skromni. Tata pisał, jak nikt tego nie widział, często na leżąco, mama malowała niepostrzeżenie. W ten sposób stworzyła setki ilustracji do "Świerszczyka", "Misia" oraz rysunki do 20 książeczek dla dzieci. Chciałabym je wydać, a motywem przewodnim będą różne portrety słynnego kota Iwana, które przez lata narysowała.
Od lewej - Maria, Zbyszek Rybczyński, Ula Dudziak, Wanda Rybczyńska. Studio Zbyszka w Nowym Jorku - pocz. lat 90.
Czy Pani ojciec nie "konkurował", podświadomie, z rodziną wielkich artystów ze strony mamy? Alfred Lenica - malarz, Jan Lenica - pionier animacji, kariera międzynarodowa. Tadeusz Konwicki nie miał monopolu w rodzinnym domu?
Oni wszyscy dopiero rozpoczynali karierę, nie byli jeszcze znani. Mojego dziadka, Alfreda, odkryto stosunkowo późno. Wuj Jan, zanim stał się twórcą animacji, studiował architekturę, a dopiero potem przerzucił się na plakat i film animowany oraz dał się poznać światu. Mój ojciec nie konkurował z nimi ani z kolegami. Wprost przeciwnie, on kolegom bardzo pomagał, kibicował. Kiedy został kierownikiem literackim studia filmowego "Kadr", zaczął łączyć młodych literatów z początkującymi reżyserami. Andrzeja Wajdę z Jerzym Stefanem Stawińskim - efektem tego spotkania był film "Kanał" albo Kazimierza Kutza z Józefem Henem - dzięki temu powstał film "Nikt nie woła", itd. To Kazimierz Kutz powiedział, że prawdopodobnie właśnie dzięki ojcu mogła zafunkcjonować polska szkoła filmowa. Wtedy, po wojnie, oni wszyscy, łącznie z moim tatą, mieli taki wspaniały entuzjazm. Bardzo mi go dzisiaj brakuje. Teraz jesteśmy rozpieszczeni, nasyceni. Siedzimy sobie teraz w pięknym ogródku Cinema Paradiso. Ja piję wodę mineralną z cytryną, pan herbatkę z miodem. A wtedy ruiny dookoła, brakowało wszystkiego. Ale entuzjazm był!
Dorastała i kształtowała się Pani pośród osobowości, ludzi - kolorowych ptaków. To były naprawdę wielkie indywidualności z wielkimi ego?
Otaczało mnie to wszystko, co dla mnie wtedy było po prostu codziennością - nie tylko w mieszkaniu rodziców na Górskiego, ale i w Chałupach, gdzie spędzałam wakacje. Łapiccy, Aleksandra Śląska, później Dygat z Jędrusik. I wielu, wielu innych. Czułam się, jakbym siedziała w teatrze: Andrzej Łapicki opowiadający swoim pięknym głosem kolejne dowcipy, Jędrusik, Gołas - każdy coś odgrywał. Dygat, który poprzez swoje szerokie kontakty wchodził w posiadanie nieosiągalnych dla nas rzeczy. Pamiętam, jak pewnego dnia wyjął z torby puszkę Coca-Coli. Egzotyka. Trochę źle się z tym czułam: bo, z jednej strony, wszystko było ciekawe, a z drugiej moja nieśmiałość i poszukiwanie siebie powodowało jakiś wewnętrzny sprzeciw, zagubienie. Odnosiłam wrażenie, że jestem nimi lekko "przygnieciona". A kiedy pojechałam do USA i zdecydowałam: "Będę sobą", to szybko przykleiłam się do Eli Czyżewskiej. Okazało się, że czegoś mi jednak brakuje z polskiego świata, znajomych rodziców, wspomnianego przytłoczenia. U niej w mieszkaniu, gdzie bywało wielu polskich artystów, odbywał się podobny "teatr" jak w Warszawie lub w Chałupach.
Czy ojciec, w sposób zamierzony, kształtował Pani intelekt czy to się działo "przy okazji"?
Przez osmozę. Czytałam to, co było w naszej bibliotece. Ale i bibliotece Leniców. Poza tym cała rodzina ze strony ojca, ale i mamy - aż wstyd to powiedzieć - to byli ludzie przyzwoici i szlachetni. Nikt nie kłamał, nie kradł, nie spiskował przeciwko drugiemu. To również nie pozostawało obojętne dla mojej dorosłej postawy wobec życia. W naszej rodzinie nie przypominam sobie nikogo, kogo mogłabym nie lubić, a tym bardziej nienawidzić. Może dlatego konfrontacja z prawdziwym, brutalnym życiem okazała się dla mnie bolesna.
Powiedziała Pani o powrocie do Polski w 2010 roku: "Miękkie lądowanie". Co to znaczy?
Powiedziałam tak dlatego, że kiedy tutaj wylądowałam, to jeszcze żył mój ojciec. Dzięki temu czułam się o wiele bezpieczniej. Nie byłam sama. Tata wciąż roztaczał wokół siebie energię tego "starego świata". Bardzo mi to odpowiadało. Obcując z nim nie widziałam jeszcze, że dookoła wszystko się tak zmienia. W galopującym tempie.
Wróciła Pani dla ojca?
Tak. W 2008 roku zmarła moja siostra, Anna. Uważałam, że muszę być z ojcem. To było dramatyczne - spakować się po 30 latach życia na innym kontynencie. On pożegnał całą rodzinę Leniców oraz swoją córkę. Nadeszła moja kolej, aby jego odprowadzić na drugą stronę. Chciałam być z nim, skoro został sam. Zrobiłam to również dla siebie. Bardzo potrzebowałam nadrobić czas, którego nie mieliśmy. Bo wyjechałam. Urodziliśmy się w tym samym dniu. Chciałam, abyśmy jeszcze się "dotarli". Między nami były różne "iskrzenia" - na tle światopoglądowym, filozoficznym. Ja czytałam, studiowałam różne sprawy, on z kolei mnie lubił przygasić. Zwykle miał rację.
Które z was bardziej chciało, potrzebowało tego "dotarcia" i nadrobienia straconego czasu?
No chyba ja...? Wydawało mi się, że ojciec chciał mieć syna. A wychował dwie córki.
Dlaczego tak Pani sądziła?
Bo to syn powinien być tym kontynuatorem. W czasach młodości ojca takie myślenie było popularne. W niektórych częściach świata nadal ono obowiązuje: ojcowie wolą chłopców.
Danuta i Tadeusz Konwiccy w Paryżu. Lata 90
Czy Tadeusz Konwicki otworzył się przed tą Pani potrzebą zbliżenia?
Uparłam się i wróciłam do Polski, wbrew jego woli, ale potem usłyszałam od niego: "Jak teraz wrócisz do Ameryki, to wyskoczę z balkonu". Takie miewał prowokacyjne powiedzonka. Wiedziałam, że jest zadowolony, bo jestem obok. Choć specjalnie tego nie okazywał. On się bał, że tutaj przepadnę. Niestety, zmarł przed premierą mojego filmu o Elżbiecie Czyżewskiej.
W książce publikuje Pani osobisty list ojca do Pani. Najbardziej osobisty, jaki od niego dostała? "Mam do Ciebie całkowite zaufanie i wierzę, ufam Ci we wszystkim, co robisz i co postanawiasz w swoim życiu. Ale w sposób naiwny, jak to ojciec, chciałbym, żeby Ci w miarę możliwości było najlepiej, najlżej w Twojej własnej samotności" - to fragment.
Powstał na prośbę mojej mamy. Napisał go do mnie po jej wizycie, u mnie w USA, w latach 80. Był to dla mnie wtedy trudny czas. Napiętnowany rozczarowaniami ludźmi, zawodami, zdradami. Po raz pierwszy zaczęło mi brakować relacji z ojcem. Skarżyłam się mamie, że mnie nie rozpieścił.
Co się od tamtego listu zmieniło w Pani, w Pani życiu?
Nic. (śmiech) Nie potraktowałam tego listu poważnie, bo wiedziałam, że to mama za nim stała. Dzisiaj dopiero zaczynam rozumieć, że on skrywał swoje emocje. Powtarzał, że nienawidzi, kiedy w amerykańskich filmach ciągle mówią: "I love you, "I love you", itd. Na okrągło... "A to się powinno inaczej objawiać" - twierdził. Ale ja i moja siostra wolałybyśmy słyszeć: "I love you" od śniadania do kolacji. A już moja siostra z pewnością.
Jaka jest Pani, córki, percepcja Tadeusza Konwickiego dzisiaj?
Uważam, że jego książki są uniwersalne, że wbrew opiniom tzw. "ekspertów", będą czytane prze następne pokolenia. Przynajmniej powinny być. To doświadczenie człowieka, który przeżył 88 lat. W różnych miejscach geograficznych, układach politycznych. Dlaczego kolejne pokolenia mają się o tym nie dowiadywać? Czy faktycznie to, co przeczytamy na Facebooku, jest tak bardzo ważne i ciekawsze? Pisał o sprawach ponadczasowych. W filmie o nim, który zrobił Andrzej Titkow, powiedział: "Nie pisałem o konkretnych wydarzeniach, a o zachowaniach ludzkich. A te zawsze będą powtarzalne". W USA wciąż drukowane są ojca książki: "Kompleks Polski" oraz "Mała apokalipsa". Można je dostać w księgarniach, a u nas nie. Ja o "ekspertach" nie mam dobrego zdania. Kiedy przyjechałam do USA przez 20 lat czytałam wywody amerykańskich ekspertów, że dzieci pod wpływem telewizji nie są w stanie się skupić na więcej niż trzech stronach i muszą być do tego ilustracje. Powtarzano tę diagnozę do znudzenia. Co to będzie, myślałam, wtórny analfabetyzm? I nagle w 1997 roku ukazuje się "Harry Potter". Kilkaset stron drobnym drukiem. Bez ilustracji. Dzieci czytają po dziesięć razy. Wychodzą kolejne tomy, jeszcze dłuższe i jest podobnie. Co na to "eksperci"?
Przedłuża Pani pamięć o ojcu i jego epoce nie tylko poprzez tę książkę. W mieszkaniu na Górskiego powstała rezydencja dla tłumaczy z całego świata. To jeden z elementów ocalania przez Panią spuścizny po jego twórczości. Na początku nie było jednak łatwo?
Kiedy niedługo po śmierci wystąpiłam do Biblioteki Narodowej z propozycją przekazania jej pamiątek po pisarzu, spotkałam się ze "znikomym zainteresowaniem". Tym bardziej mnie to dziwiło, że ta sama instytucja bardzo naciskała mojego tatę do przekazania jej 11 tomów jego rękopisów. Minęło trochę czasu, musiałam powalczyć i - w rezultacie - trzy instytucje: Biblioteka Narodowa, Muzeum Literatury oraz Muzeum Kinematografii w Łodzi zgodziły się przyjąć, zarchiwizować i - mam nadzieję - udostępnić w przyszłości pamiątki po Tadeuszu Konwickim. Pozwolę sobie, za pośrednictwem Legalnej Kultury, zwrócić się do Biblioteki Narodowej, która wciąż - a mija 1,5 roku - nie przekazała mi wiadomości, jaki jest los tych pamiątek. Czy ktoś się tym w końcu zajmie?
Kiedy zdecydowałam się na sprzedaż mieszkania, a agent nieruchomości opatrzył ogłoszenie informacją, że wystawione mieszkanie należało do Tadeusza Konwickiego - choć prosiłam, aby było anonimowe - w mediach społecznościowych rozpętało się piekło. Okazało się, że wielbicielom ojca los tego miejsca nie jest obojętny. Nie chcieli, aby trafiło ono w prywatne ręce. Zaczęli pisać do Ministerstwa Kultury, apelować, aby nie komercjalizowano magicznego dla wielu zakątka na Górskiego, w którym żył kot Iwan, a z balkonu widać Pałac Kultury i Nauki - przywoływany często w książkach taty. Oczywiście i mnie się dostało: "Że rodzina nie ma żadnego pomysłu". Pojawiały się różne propozycje: aby urządzić tam muzeum, coś na kształt izby pamięci, itd., ale to był straszny pomysł. W rezultacie, Instytut Książki i Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego kupiło mieszkanie i zamieniło je w rezydencję dla tłumaczy literatury z całego świata. Obserwuję reakcję i opinię na FB. Wszystkie pozytywne. Niezależnie od politycznych poglądów. A ja cieszę się, że duch i aura tego miejsca ocaleją.
Jaki jest klucz do tego świata, który Pani opisała. Jak tam wejść? Gdyby ktoś o to pytał...
Klucz "posiada" każdy, kto ceni sobie autentyczność, wolność wewnętrzną - bo jak niektórzy twierdzą - żyjemy w czasach postprawdy. I wierzy, że sztuka może uzdrawiać. Każda "twórczość’ - nawet mały wierszyk zapisany na serwetce czy nucenie pod prysznicem.
"Długo wędrowałem, zanim doszedłem do siebie": słowa Tadeusza Różewicza stały się credo książki. W jakim momencie tej wędrówki Pani się znajduje?
Myślę, tak mi się wydaję, że dochodzę do celu... Mam nadzieję.
Patrzyła Pani dzisiaj w kosmos? Pytam o niego, ponieważ wiem, że jest on dla Pani ważny.
Jeszcze nie. Dzisiaj zamglone niebo. Lubię patrzeć z mojego mieszkania – pracowni, w której teraz mieszkam. Widać przez jej okno katedrę św. Floriana, o której dwie wieże "zahaczają się", od czasu do czasu, księżyc oraz gwiazdy. Ojciec, szczególnie pod koniec życia, wciąż obserwował niebo. Był mocno związany z Księżycem. Wypatrywał go, kiedy szliśmy na spacer. Klaskał, kiedy ja pierwsza zobaczyłam, że już wzszedł. A tej nocy, kiedy odchodził, była pełnia.
Rozmawiał: Maciej Kędziak
Wszystkie zdjęcia pochodzą z książki Marii Konwickiej "Byli sobie raz"
https://legalnakultura.pl/pl/czytelnia-kulturalna/rozmowy/news/3246,maria-konwicka
Książkę Marii Konwickiej "Byli sobie raz" przeczytacie legalnie w Woblinku
źródło: Legalna Kultura
Komentarze społecznościowe |