Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Wakacje z duchami
Północ. Rechot żab. Przed nami pusty zamek o stu pokojach…
DUCH BIAŁEJ DAMY
Klasyka gatunku. Spóźnieni, nieco zmęczeni turyści podjeżdżają ciemną nocą pod drzwi zamku. Pięć kondygnacji, 100 pokoi. Ale jaki to ogrom, gdy wychodząc z samochodu zadzieramy głowę do góry: w świetle księżyca pięć kondygnacji i 100 pokoi, spotęgowane rechotem miliona żab. Bulgocząca fosa przyprawia mnie o ciarki na plecach. Brakuje tylko Białej Damy… A może nie brakuje. Biała Dama uśmiecha się do nas w hotelowej recepcji – witamy w zamku Rydzyna. Odkładamy bagaże. Szerokie marmurowe schody, mimo ciszy nocnej, zapraszają do zwiedzenia tej pustej przestrzeni – właśnie teraz, gdy zegar wybija północ i wraz z godziną duchów przestaje działać winda, a dostęp do 4 skrzydeł pałacu w różnych miejscach utrudniony jest przez zamknięte drzwi. Błądzimy po wielkich salach i holach, podziwiając barokowe zdobienia na sufitach, ciężkie kotary zawieszone w wysokich oknach i skryte pomiędzy obrazami trofea myśliwskie. Przerażające oczy wypchanych żubrów zdają się ostrzegać przybyszów przed zawiłą konstrukcją klatek schodowych – nie zawsze wyjście z jednej elewacji, zaprowadzi nas piętro niżej lub wyżej. Schodzimy to pół piętra, to dwa, by wreszcie stwierdzić, że przerażające dreszcze to nie efekt zimna i przeciągu, tylko jakiejś dziwnej niewidzialnej siły… Duchy?... Jesteśmy w piwnicy największego zamku Wielkopolski – to chyba najlepszy moment, żeby w porę zawrócić i zamknąć się w bezpiecznych pieleszach własnego pokoju!
DUCH HITLERJUNGEND
Mój pokój… A zresztą, dlaczego mam pogłębiać polski kompleks niższości: moja komnata. Moje łoże, moja barokowa toaletka. Żaby nadal rechoczą, więc dla rozbicia atmosfery sięgam po broszurę z historią Rydzyny i od razu zaczynam rozumieć, skąd dziwny niepokój w podziemiach zamku. W czasie wojny utworzono tu internat hitlerjungend oraz obóz dla jeńców wojennych. Brr…
DUCH WYPĘDZONYCH
Zupełnie inaczej wita nas zamek Kliczków. Choć mieszczący się na odludziu, pełen jest gości – zwłaszcza tych ze wschodnich landów – nasi niemieccy przyjaciele tłumnie odwiedzają posiadłość, by na dziedzińcu udawać muszkieterów i raczyć się złocistym piwem. Kelnerzy z rozmachem stawiają przed nami srebrne półmiski, w recepcji zapraszają nas na masaże do poziemnego SPA lub na kąpiel w bawarskim basenie. W kontraście jednak z Rydzyną, która swoją surowością onieśmielała, Kliczków raczej wydaje się zbyt plastikowy. Owszem, czujemy się bardzo rozpieszczeni, ale siedząc samotnie na werandzie w Rydzynie czułam się jak księżniczka. Tymczasem w Kliczkowie uczucie wyższości i wyjątkowości zostaje zredukowane do ilości banknotów w portfelu. Ale może to moje subiektywne odczucie. Wychodzę pozwiedzać okolice Kliczkowa. Małe czarno-białe chaty w niemieckim stylu wydają się być dużo bardzo autentyczne od odrestaurowanego zamku-spa. Dwóch chłopców prowadzi przez park konie, które nagle wyrywają się im i galopem mkną w stronę stajni. Gdzie indziej małe dziecko bawi się patykiem w progu chaty. Młoda kobieta wiesza pranie w zarośniętym ogrodzie. W tych chatach, mieszkali kiedyś niemieccy poddani Wehrau – dziś miejsce wysiedlonej służby zajmują nasi rodacy ze wschodu. Rzuceni w 1945 na drugą stronę Polski oglądają ze swoich czarno-białych glinianych poniemieckich i wielorodzinnych chatek kawałek historii: począwszy od polskiego założyciela fortecy w Roku Pańskim 1297, Bolka I Surowego, a skończywszy na ostatnich właścicielach, hrabiach z Solms-Baruth, których za udział w zamachu na Hitlera aresztowano i pozbawiono zamku …
DUCH ARYSTOKRACJI
Wróćmy na południe Polski. Korzkiew pod Krakowem. Hm... Nadal skłaniam się ku tezie, że nieodbudowane ruiny często wyglądają bardziej dramatycznie niż nawet najlepiej zrekonstruowany i odrestaurowany zamek. Można dorobić ręce Wenus z Milo, ale nie będzie ona wtedy tak bardzo bezsilna. Podobnie ze zniszczoną warownią – zamek w Kazimierzu nad Wisłą powinien trwać w swych gruzach, a szlak Orlich Gniazd z rekonstrukcją upadłych fortec mógłby popsuć nie tylko odczucie dobrego smaku, ale i autentyczności. Początkowo wydawało mi się to niemożliwe. Kupić ruiny i dostać pozwolenie na całkowitą zmianę ukształtowania terenu – nie tu, nie w Krakowie, gdzie nawet zmiana dachówki na starym mieście wymaga długich pertraktacji z konserwatorem zabytków. A tu – licha ściana – świadectwo kilku przegranych bitew i nieudolności przodków, którzy pozostawili gruzę kamieni w wiosce Korzkiew jako upamiętnienie trudnych czasów – przemianowana w wielki zamek i hotel. Rozumiem, starówka w Warszawie, potrzeba zjednoczenia kraju. Ale nie zaspokojnie ambicji jakiegoś arystokraty. Spoglądam na hotel Korzkwi. Zwykłe cegłówki i trochę bluszczu powoli przeistacza ruiny w legendę największego zamku Małopolski, a flaga powiewająca na szczycie odbudowanej baszty próbuje przywrócić do łask znaczenie rodu Donimirskich. Czy skutecznie? Nie wiem. Próżno szukać duchów na ziemi niczyjej.
Zobacz galerię (10) |
Komentarze społecznościowe |