Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Saga buskich restauratorów
Budowa socjalizmu nie zawsze spotykała się w Busku-Zdroju ze zrozumieniem ludności. Wyróżniała się zwłaszcza rodzina Urów, która za nic nie chciała wyrzec się przywiązania do prywatnej własności.
Szczególny opór znanego w mieście rodu restauratorów budziła perspektywa pracy któregokolwiek z jego członków na państwowej posadzie. - Sytuacja, kiedy nie wolno pracować na swoim, była dla nas sprzeczna z logiką, nie do przyjęcia. Cały czas czekaliśmy na koniec tego nienormalnego ustroju - wyjaśnia Tadeusz Ura, właściciel hotelu i restauracji Pod Świerkiem. - I ojca, i mnie drążyła jedna myśl: jak dojść do własnego zakładu gastronomicznego, takiego, jaki miał przed wojną dziadek. O losach dziadka Stanisława, właściciela najelegantszej przed II wojną światową restauracji w Busku, jego potomkowie wiedzą zresztą niewiele. Wywodził się z chłopskiej rodziny spod Staszowa, ale zamiast do pracy na roli, ciągnęło go do handlu i interesów. - Słyszeliśmy, że miał inne spojrzenie na życie niż ogół ludności wiejskiej - wyjaśnia Tadeusz Ura.
Dzięki temu, mając około trzydziestki, w pierwszych latach niepodległości był już posiadaczem sporego kapitału. W 1925 r. z żoną Stefanią i synami Józefem i Antonim przyjechał do Buska Zdroju i z dyrekcją uzdrowiska podpisał umowę na prowadzenie restauracji w zabytkowych łazienkach, wybudowanych sto lat wcześniej przez Henryka Marconiego. Gdzie i w jakich okolicznościach zdobył kwalifikacje, dzięki którym dorównywała ona najlepszym restauracjom warszawskim i krakowskim, jest i pewnie pozostanie zagadką.
Najlepsze jazz-bandy
Nadzwyczajne właściwości lecznicze siarczkowych wód podziemnych ze źródeł w Busku, dziś uważane za jedne z najcenniejszych i najsilniejszych w Europie, znane były już za Bolesława Wstydliwego. Szczególną renomą cieszyły się wśród cierpiących na choroby reumatyczne i skórne. Gdy Busko, po wybudowaniu pierwszych sanatoriów i urządzeniu parku zdrojowego, stało się kurortem z prawdziwego zdarzenia. Sławne było jednak przede wszystkim z leczenia syfilisu. Ta kłopotliwa sława zaczęła się zacierać dopiero w latach 20. ubiegłego wieku. Busko stawało się modne, przyjeżdżały tu i światowe damy, i przedsiębiorcy. Stanisław Ura zainstalował się ze swoją restauracją w samym sercu kurortu. Stoliki stanęły we wnętrzach, które Marconi zaprojektował na wzór starożytnych budowli publicznych. Tu spędzały wieczory zamożne kuracjuszki z wielkich miast, żony bankierów i przemysłowców oraz mieszkający po sąsiedzku bogaci ziemianie. Do tańca w sali balowej wspartej na korynckich kolumnach grały najlepsze w kraju jazz-bandy, strzelały korki od szampana. Starszy z synów Stanisława, Józef, szybko zasmakował w światowym życiu. Nie stronił od pokera i grywał na perkusji. Młodszy, Antoni, poważniejszy z natury, wyuczył się cukiernictwa i sposobił do przejęcia w przyszłości rodzinnego biznesu. Nigdy to jednak nie nastąpiło. W 1939 r. Niemcy usunęli Stanisława Urę z Marconiego, a jego żonę aresztowali i wywieźli do Dachau. Nie poddał się jednak. Przy rynku w Busku założył restaurację z dancingiem Staropolanka i kawiarnię Mała Czarna. Prowadziły je kobiety z rodziny, w tym przyszła żona Antoniego, Stanisława. Właściciel kierował interesem z daleka, by możliwie mało pokazywać się Niemcom na oczy. Jak na wojenne czasy, oba lokale prosperowały jednak zupełnie nieźle. Katastrofa nadeszła, gdy rządy w Busku objęła władza ludowa. Niemal co wieczór Stanisław Ura wychodził z domu na rozmowę z UB. Najpierw zabierał z sobą pieniądze, potem walizkę z cenniejszymi przedmiotami z wyposażenia domu. Wyciągnięto z niego wszystkie oszczędności, a w końcu oddał i życie. W lecie 1946 r. zmarł na zawał, choć miał dopiero 52 lata. Mimo tych doświadczeń jego syn Antoni uparcie trzymał się zasady, by pracować na swoim. Przez kilka lat prowadził niewielką, ale cieszącą się ogromnym powodzeniem cukiernię i lodziarnię. Dopiero, gdy zmuszono go do jej zamknięcia, został sprzedawcą w MHD i stanął z ciężkim sercem za ladą państwowego kiosku spożywczego w rynku. W 1957 roku, po dojściu do władzy Gomułki, wpadł na pomysł, który stwarzał mu choć iluzję posiadania własnej firmy. Obok swego domu, w pobliżu parku, wybudował kiosk i namówił MHD, by go wynajął. W ten sposób był nadal państwowym sprzedawcą, ale już na swoim. Dopiero po dziesięciu latach uzyskał zezwolenie na otwarcie małego lokalu gastronomicznego.
Pod okiem księżyca
Już tylko najstarsi mieszkańcy Buska przypominają sobie dorastającego Antka Urę, jak w smokingu wraz z ojcem czyni honory domu w Marconim. Znacznie więcej osób pamięta niemłodego, zasapanego mężczyznę ciągnącego o świcie ciężki dwukołowy wózek z zaopatrzeniem dla baru albo stojącego przez cały dzień za bufetem i nalewającego piwo woźnicom i murarzom. Bar Pod Świerkiem, czyli U Urego - dwa pomieszczenia mające razem z zapleczem kuchennym 100 mkw., a w lecie także stoliki po drzewami - stał się rychło równie znany, jak dawna restauracja w Marconim. Tyle że zamiast krewetek, podawano w nim kotlety mielone i bigos. Ciągnęły doń tłumy kuracjuszy i mieszkańców Buska. Tę rolę Antoniego Ury oraz jego nieugiętą postawę jako prekursora prywatnej inicjatywy w gospodarce planowej uznały w końcu i władze, pod koniec życia zasiadał nawet w różnych gremiach i komisjach Zrzeszenia Prywatnego Handlu. Z dwóch jego synów starszy, Roman, wdał się chyba w stryja Józefa, bo nie miał powołania do prowadzenia interesów. Tadeusz sam już w wieku 10 - 12 lat sposobił się do uzdrowiskowego biznesu, prowadząc wysiadających z autobusów kuracjuszy do znajomych pensjonatów i nosząc im walizki. Później pracował przez wiele lat w państwowym przedsiębiorstwie na Śląsku, zajmując się zakupem deficytowych surowców i materiałów. - Poznawałem życie i kraj oraz kanały zaopatrzenia - mówi. Ta wiedza okazała się jak znalazł, gdy po nagłej śmierci ojca, na początku lat 80., musiał stanąć za bufetem rodzinnego zakładu. Mięso było na kartki, ale właściciel baru Pod Świerkiem zawsze potrafił je kupić, w razie potrzeby "pod okiem księżyca". Rewelacyjny był popyt na ściągane skąd się dało piwo, sprzedawano 11 - 13 stulitrowych beczek dziennie. - Kiedy otwierałem o dziesiątej, już czekało ze sto osób. Z boku, osobno, ustawiali się klienci uprzywilejowani. Kufli z sali się nie zbierało, każdy trzymał swój i podchodził po następne piwo do bufetu. Daniem firmowym był bigos i dwa kotlety mielone. Słynąłem szczególnie z kotletów. Były jak pączki - wspomina.
Strategia uzdrowiskowa
A potem nienormalny ustrój, który przez prawie pół wieku pętał Urów, załamał się w ciągu paru miesięcy 1989 r. Dla właścicieli Pod Świerkiem oznaczało to zarazem szansę i konieczność transformacji. Wokół wyrastały konkurencyjne bary i piwiarnie. Tadeusz Ura postanowił zatem uruchomić oszczędności zgromadzone w latach PRL i rozkręcić biznes na miarę nowych czasów. Postawił na hotelarstwo. Na fundamentach baru wyrósł, w trzech etapach, nowoczesny hotel na 50 miejsc - jedyny między Kielcami a Tarnowem, przy drodze krajowej przecinającej z północy na południe Kielecczyznę. Od razu zapełnił się gośćmi, głównie trudniącymi się handlem obwoźnym. Ten trochę sztuczny ruch pierwszych lat kapitalizmu skończył się dość szybko, ale Tadeusz Ura miał już nowy plan. Nastawił się na organizowanie pobytów kuracyjnych (wypadają taniej o 30 - 40 proc. niż w sanatoriach), zarówno w swoim hotelu, jak w okolicznych pensjonatach i kwaterach. Stworzył w tym celu centralne biuro rezerwacji i założył jedną z pierwszych w Busku stron internetowych. - Kiedy zapełnią się miejsca w pensjonatach najbliżej parku, oferuję następne, w położonych nieco dalej. A w odwodzie mam jeszcze gospodarstwa agroturystyczne - wyjaśnia. - Jednym słowem, biznes frontem do kuracjusza. Tak jak planował dziadek, kiedy sprowadzał się do Buska. Już przed paru laty Ura przekazał bieżące zarządzanie hotelem i restauracją na 120 miejsc córkom Violetcie i Małgorzacie. Po latach spędzonych na dźwiganiu beczek z piwem (nabawił się choroby kręgosłupa, którą leczy kąpielami siarczkowymi) najwięcej czasu spędza przy komputerze. Zajmuje się strategią, marketingiem, reklamą. Na zasadach non profit zorganizował m.in. informację turystyczną w Busku. - Analizuję potrzeby i możliwości i podejmuję taką czy inną inicjatywę. Muszę stale być w ruchu - podkreśla. - Ale bez żony i dzieci, na których zawsze mogę polegać, nic bym nie zdziałał. Kiedy ktoś mnie pyta, na czym polega biznes rodzinny, odpowiadam: przede wszystkim trzeba mieć rodzinę. Taką jak ja, ojciec i dziadek.
Grzegorz Łyś
Zobacz galerię (1) |
Komentarze społecznościowe |