Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Jak to w górach bywało-relacja z wędrówki przez Bieszczady
I kończy się ta moja wędrówka, kończy się, a zdawać by się mogło że dopiero się zaczyna! Tyle we mnie jeszcze blasku ognisk, jeszcze bluza dymem przesiąknięta, jeszcze się oczy błyszczą na myśl o tym bezkresie, o połoninach aż po horyzont, takim spokoju, takiej przestrzeni. a człowiek taki tam mały że siebie prawie nie zauważa.
Do rzeczy jednak. Wróćmy do samego początku, a początek znajdziemy na zatłoczonym, głośnym, nocnym dworcu Wrocławia Głównego, gdzie przyszło mi czekać na opóźniony o dobrą godzinę pociąg do Krakowa. Na peronie stało mnóstwo ludzi wyczekujących swojego połączenia. Głównie obładowanej bagażem młodzieży, ale też matek z płaczącymi dziećmi, całych rodzin wracających lub wybierających się na wakacje, ludzi starszych. Moją uwagę zwrócił jednak przebrany w żydowskie szaty i wyposażony w masę zabawnych rekwizytów śpiewający dziadzio, wygrywający na gitarze znane melodie i podkładający pod nie zmyślone słowa, wygadujący przy tym różne niestworzone historie. No cóż, lepsze to niż przysypianie w oczekiwaniu na pociąg.
Wreszcie maszyna nadciąga, ale tutaj czeka na pasażerów niemiła niespodzianka. Wagony są niemiłosiernie wyładowane. Nie ma mowy o miejscu w przedziale, a nawet na korytarzu. Większość nocy spędzam więc na podłodze obok toalety - a to siedząc, a to stojąc - w zależności od natężenia ruchu w tej części pociągu. W czasie podróży poznaję dwóch ślązaków wracających z pracy zagranicą i Niemca, podróżującego na Ukrainę gdzie się urodził. Ot, ciekawostki człowieka spotykają. Ludzie latający samolotami nie wiedzą ile tracą rezygnując z bardziej tradycyjnych form transportu. Pociąg to przymusowe, przypadkowe i wielobarwne skupisko ludzkie. Czasem mimo woli dochodzi do interesujących spotkań. Zostawmy jednak rozważania. Po siódmej udaje mi się dotrzeć na krakowski PKS - umówione miejsce spotkania z grupą ludzi, którzy mieli być od tej pory towarzyszami mojej wędrówki. Teraz czeka nas siedmiogodzinna podróż do Komańczy - miejsca naszego pierwszego noclegu i początku naszej trasy pieszej.
Po przybyciu na miejsce robimy zakupy na pierwszy dzień marszu i docieramy do bacówki. Tutaj rozpoczyna się nieustający aż do końca proces poznawania ludzi. Tutaj biorę też naprawdę zimny prysznic, zjadam dobry obiad i razem z częścią grupy odwiedzam kaplicę Matki Bożej Leśnej i klasztor sióstr Nazaretanek, docierając do niego tzw."Ścieżką Prymasa" - drogą, którą najczęściej przemierzał internowany tutaj w latach pięćdziesiątych prymas Stefan Wyszyński. Tutaj też mamy możliwość zobaczyć pokój w którym Wyszyński spędził rok przymusowego pobytu. Pomieszczenie zostało przygotowane dla zwiedzających - sprzęty i pamiątki pozostawiono na miejscu, umożliwiając ich oglądanie. W ramach zwiedzania Komańczy udajemy się do kolejnych obiektów sakralnych - zwiedzamy grekokatolicki kościół i prawosławną cerkiew, odbudowaną po pożarze w 2006 roku.
Tego wieczora zasnęłam po 36 godzinach czuwania. Pierwsza noc w Bieszczadach%u2026
Rankiem przygotowujemy swój próbny, wspólny posiłek. Kanapki robi kilka osób, ale jemy oczywiście dopiero gdy wszystko jest już gotowe, i wszyscy są na miejscu. Po spakowaniu ekwipunku ruszamy na pierwszy etap wędrówki. Naszym celem są Jeziorka Duszatyńskie, do których prowadzi czerwony szlak przez miejscowości Perełuki i Duszatyn. My jednak szlak zostawiamy gdzieś po swojej lewej stronie i do Perełuk docieramy przedzierając się przez rozmoknięte, błotniste i zarośnięte bieszczadzkie lasy. Widoki na deszcz są coraz bardziej realne, także z niepokojem spoglądamy na południowy zachód skąd może nadejść ciemna chmura. Po krótkim postoju przeznaczonym na zjadanie czekolady i wylegiwanie się na trawie ruszamy w kierunku jeziorek. Od tej pory aż do bazy na Rabem nie spotkamy żadnych zabudowań. Przed nami dzikie Góry. Jeziorka zapowiadają się rozmokłą drogą i obniżeniem terenu. Za chwilę widzimy tabliczkę informującą o wejściu do rezerwatu Zwiezło i pierwsze jeziorko. Po 5 minutach docieramy nad drugie, znacznie większe. Wyjątkowo urokliwe miejsce. Z zielonej wody wystają konary zanurzonych w niej drzew. Jeziorka powstały ok. 100 lat temu na skutek obsunięcia się masy skalnej ze zbocza Chryszczatej, co spowodowało utworzenie naturalnej tamy na drodze potoku Olchowaty. Siła wstrząsu była ponoć tak duża, że mieszkańcy odległego o kilka kilometrów Duszatyna wybiegli przestraszeni ze swoich domów.
Po odpoczynku nad jeziorem ruszamy prosto na szczyt Chryszczatej. Wspominając późniejsze podejścia, które były dłuższe i niejednokrotnie bardziej wymagające, mogę z całą pewnością przyznać, że początki jak wieść głosi - faktycznie bywają najtrudniejsze. W końcu jednak docieramy na szczyt, mijając po drodze krzyż poświęcony poległym w czasie I wojny światowej żołnierzom. Jak mówi przewodnik krzyży takich na terenie Bieszczad znajduje się kilkaset i, co ciekawe, nie informują one jakiego pochodzenia byli polegli, ponieważ jeszcze w tamtym czasie przestrzegano zasad honorowego traktowania zmarłych i chowano ich bez względu na narodowość czy stronę po której walczyli.
Na szczycie szykujemy sobie obiadek i schodzimy w kierunku bazy Rabe. Po ponad godzinie widać łąkę z rozbitymi na niej namiotami i trójką sympatycznych bazowych. Dostajemy namiot, i pędem kierujemy sie do tutejszego punktu sanitarnego - strumienia, który sięga najwyżej kostek i ma temperaturę typową dla takich właśnie górskich potoków. Umyci w lodowatej wodzie, całkiem zadowoleni, ruszamy na pierwszy tego dnia ciepły posiłek, czyli na zakupione w Komańczy chińskie zupki. Posiłki na bazie przygotowuje się pod wspólną dla wszystkich wiatą z drewnianym stołem i ławami, a przyniesioną ze strumienia wodę można ugotować w wielkim "czajniku" stawianym na ruszcie nad ogniskiem. Ten dzień ma się jednak dla nas skończyć o wiele później, bo chcąc nie chcąc dołączamy do nieźle już rozkręconej bazowej "biesiady". Co się wydarzyło, to tylko wiatry widziały, dość wspomnieć że do namiotów położyliśmy się dopiero przed pierwszą w nocy. Sen przyszedł natychmiast, mimo zimna i twardego podłoża. I był - jak zwykle w takich przypadkach, stanowczo za krótki.
Dzień drugi naszej wędrówki zaczynamy szybkim śniadaniem i pakowaniem plecaków. Mało snu - wyraźnie to odczuwamy. Ale chce się iść dalej, zobaczyć każdy następny zakręt, każdy nowy szczyt. Planujemy przejść działem i zejść do bacówki pod Honem niedaleko Cisnej. Ruszamy wygodną, łagodnie wznosząca się drogą do przełęczy Żebrak. Tutaj spotyka nas, a nawet przewodnika niespodzianka - nowa tablica kamienna ufundowana przez turystów wędrujących Działem, poświęcona pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej. Po zapoznaniu się z tym obiektem ruszamy lasem na Wołosań. Droga jest dla mnie dość uciążliwa, chociaż wiedzie lasem, dość dobrą ścieżką. Tutaj raz po raz przekonuję się że marsz w górach jest dużym wysiłkiem, który jednak zwraca się wielokrotnie w natłoku wrażeń.
Pokonując po drodze dwa pomniejsze wzniesienia- Smolnik i Jaworne, docieramy na pierwszy punk powyżej 1000 m. n. p. m - Wołosań. Trasa na szczyt wiedzie Wielkim Działem - najbardziej na zachód wysuniętym pasmem Bieszczadów, dzielącym doliny Osławy i Jabłonki. Po drodze wyraźnie widać charakterystycznie opadające po obu stronach zbocza Działu, który w przeszłości był naturalną granica oddzielającą od siebie plamiona Łemków i Bojków. Późnym popołudniem docieramy do pięknie położonej bacówki "pod Honem". Tutaj czeka na nas woda - co prawda nie ciepła ale z prysznica, łóżka i bardzo dobry bigos. Wieczorem dopada mnie mocne zmęczenie, mimo że trasa nie była zbyt uciążliwa. Obiecuję sobie solidnie się tej nocy wyspać. To jednak okazuje się zupełnie niemożliwe. Do zrobienia jest tyle ciekawych rzeczy! Nie uczestniczę w wyjściu do sklepu, więc wspólnie z kilkoma innymi osobami robimy pamiątkowy wpis do księgi gości która okazuje się też niezwykle ciekawą lekturą. Kiedy wraca przewodnik i reszta długo siedzimy przy stole zajadając się kaszką instant, robiąc kanapki i grając w karty.
W końcu piękna, ciepła noc wyciąga niektórych z nas na zewnątrz. Tutaj spostrzegamy rozpalone ognisko, a do naszych uszu dobiega dźwięk gitary. Po namyśle schodzimy do zupełnie sobie obcych ludzi z obozu stacjonarno-wędrownego, i do północy śpiewamy razem z nimi piosenki które wszyscy znają, przysłuchujemy się świetnej grze na gitarze i harmonijce ustnej. Jest piękna, bieszczadzka noc. Na południu widnieją ogromne grzbiet Gór, które tak wysoko sięgają w niebo usiane setkami tysięcy gwiazd%u2026tak musi wyglądać największy spokój jaki można w sobie zrodzić. Skupienie na Górach. Na ludziach- bo "Góry są tylko środkiem-celem jest człowiek". Ten dzień kończy się uczuciem szczęścia. Czystego. Tylko tutaj można spotkać Spokój i Zadumę. Stoją razem i patrzą na zasłuchanych w dźwięki gitary ludzi. Są tak blisko, że prawie można ich zobaczyć. A wszystko co trudne i obce zostaje w dole, daleko poza świadomością. Tej nocy zasypiam szybko, ciągle pamiętając graną przez znakomitego gitarzystę nutę na dobranoc. Poranek nadchodzi nagle i niespodziewanie. Niektórym jak zwykle ciężko się obudzić. Ale dzień czas zacząć. Najpierw kierujemy się do Cisnej, gdzie ku niezadowoleniu grupy robimy zakup na dwie kolejne doby. To oznacza spore dociążenie plecaków- a przed nami trasa trudniejsza niż poprzednie, wiodąca na wyższy niż dotąd szczyt -Łopiennik. Toteż nastroje niektórych się pogarszają. Ja jednak skupiam się na celu dzisiejszej wędrówki, a jest nim kolejna i niestety ostania już na trasie studencka baza namiotowa na Łopience.
Szlak po dwóch kilometrach schodzi z szosy i od razu pnie się ostro pod górę.Wybieram drugie miejsce za przewodnikiem. Podejście jest strome i wiedzie wąską, zarośniętą ścieżką. Niejednokrotnie przechodzimy nisko schyleni pod konarami zwalonych drzew, lub nad nimi, przedzieramy się przez gęste a czasami kolczaste zarośla, lub idziemy powoli po śliskich kamieniach. I ciągle mozolnie w górę. Po każdych kilkudziesięciu minutach oczekujemy następnego postoju. Pot ścieka strumieniami po plecach, twarzach, nogach. Ale mimo wszystko idzie mi się dobrze. Przychodzi jednak punkt znacznie gorszy-tracę siłę w nogach, brakuje mi tchu i chęci żeby iść dalej. W końcu zbieram się w sobie i docieram na szczyt Łopiennika- na piękna porośniętą jagodami śródleśna łąkę. Tutaj czekamy na resztę będącą jeszcze daleko w tyle. Tutaj powstaje też posiłek złożony z kanapek porozkładanych na reklamówkach wprost na łące. Jak zwykle dużo jedzenia, śmiechu i sympatycznie spędzony czas. Po "obiadku" z lżejszymi już plecakami schodzimy do bazy na Łopience. Schodzimy skrótem przez gęsty, mokry las. Hej dzikie Bieszczady%u2026 błoto, strumienie, kłujące jeżyny do kolan, plątanina gałęzi%u2026 ale nie da się ukryć że jest ciekawie. I to tez będę pamiętać bardzo długo- te właśnie przeprawy przez gęstwinę, zbaczanie ze szlaku i błoto po kostki. A oto i Łopienka- zapowiadająca się ciekawie zorganizowanym "punktem sanitarnym" przy strumieniu, i mostkiem, z tajemniczym dla niektórych napisem "zakaz koniowania". Jak się później okaże takie tabliczki informujące o " schodach prezesa", "punkcie widokowym na nic", "zakazie karmienia Kozomisia " czy " popielicach podglądaczach" ulokowane są na terenie całej bazy. Tymczasem wychodzimy na śródleśną polanę leżącą na starasowanym przeciwległym zboczu. Pierwsza wita nas bazowa. Ogarnia nas wzrokiem, zapoznaje z przewodnikiem i %u2026częstuje wszystkich chętnych świeżo ugotowaną z niedawno zbieranych ziół miętą. To jest właśnie ten wyjątkowy klimat baz- nie ma obcych ludzi. Wszyscy są u siebie. Wszystko na swoim miejscu.
Teraz czekając na przydział namiotów idziemy się wykąpać, czy raczej umyć. Woda jak zwykle okropnie zimna, ale oczywiście mokra, co najważniejsze. Do strumienia prowadzi ok. 50 metrów ścieżki w dół zbocza, przez most. Po powrocie dostajemy miejsca w dwóch namiotach. Tego dnia kolacja a raczej obiadokolacja będzie prawdziwa, ciepła i ugotowana przez kilka ochotniczek. Czekamy jeszcze czas jakiś i wreszcie dostajemy posiłek dnia- tzw. pulpę. Jest to potrawa z makaronu, mięsa z konserw, warzyw z puszki i sera. Wbrew pierwszym skojarzeniom okazuje się naprawdę dobra. Po posiłku to co zwykle- obejście terenu, gra w karty, rozmowy, wygłupy i wreszcie ognisko. Z ludźmi z całej bazy, z piosenkami polskimi i dla odmiany ukraińskimi, z gitarą%u2026czas znowu się zatrzymuje, wszystko milknie, niknie, odpływa w cień. Znowu jesteśmy tylko my zatopieni wśród lasów i potężnych, choć wcale nie tak wysokich Gór. Tak czas mija i dopiero daleko po północy odchodzimy na spoczynek. Prycza jest niewygodna, i ciągle się zsuwam, ale rano o dziwo budzę się pierwsza, wypoczęta i gotowa do drogi.
Na początek ruszamy w kierunku odbudowanej cerkwi z kopią cudownego obrazu M.B. Łopieńskiej, przeznaczonej obecnie na grekokatolicki kościół. Tutaj możemy wysłuchać niechlubnych faktów z historii tych okolic- o przesiedleniach miejscowej ludności, opuszczonych wioskach. Przewodnik zwraca nasza uwagę na mijane po drodze zarośla i zagajniki- wśród dzikich drzew można czasami zauważyć śliwy, jabłonie czy grusze, ślady po dawnych osadnikach%u2026
Szlak wiedzie nas na teren rezerwatu "Sine wiry". Tutaj schodzimy kamiennymi stopniami nad potok Wołosate, gdzie organizujemy dłuższy postój. Miejsce ciekawe i pełne o tej porze ludzi- płytka woda, wszędzie głazy i kamienie, piękna pogoda%u2026idealna do opalania i moczenia nóg w wodach Wołosatego. Należy jednak zachować wyjątkowa ostrożność- nurt jest wartki, a kamienie śliskie, ponadto w wodzie tworzą się wiry i zagłębienia których nie widać gołym okiem. Chwila nieuwagi może okazać się naprawdę niebezpieczna.
Trasa jest przyjemna, prowadzi widokowo wzdłuż potoku, niejednokrotnie pozwala podziwiać odległą połoniną wet lińską. I tak spokojnie dochodzimy do miejsca w którym brodem przechodzimy rzekę, trafiając na zabłocony szlak. Po kilkudziesięciu metrach droga robi się naprawdę grząska, przewodnik decyduje się na przejście skrótem.
Wchodzimy najpierw w błoto po kostki%u2026w sandałach które ubraliśmy przy przeprawie. Teraz gęsiego powoli posuwamy się w górę korytem wyschniętego strumienia. Dno jest kamieniste, ze wszystkich stron coraz gęstsze zarośla, mnóstwo połamanych gałęzi%u2026w końcu gąszcz robi się tak zbity że dalsze przejście jest niemożliwe. Nastroje się pogarszają. Zawracamy. Wkrótce jesteśmy w prawdziwej rzece błota, sandały grzęzną w tej brei, tak że idę na boso, podobnie jak kilka innych osób. Niektórzy obierają drogę przez łąkę, jeśli mogą iść jeszcze w sandałach lub mają na sobie buty. My brodzimy już prawie po kolana, ślizgamy się. W końcu docieramy nad brzeg strumienia gdzie rozbawiony sytuacja przewodnik śmieje się z nas- brudnych i złych. Wreszcie umorusani i zmęczeni siadamy ciężko przed wejściem do bacówki na Jaworzcu. Tutaj niemiła niespodzianka- natychmiastowa wyprawa do oddalonej o 3 km Kalnicy, w obawie przed zamknięciem sklepu. Jeszcze po drodze z gigantycznych zakupów na kolejne dwie doby śmiejemy się z tego co przed kilkoma godzinami przeklinaliśmy. Kolejny wieczór w ciekawym miejscu, tym razem bez ogniska. Za to w jadalni zjadając zapasy kiśli w proszku, kaszek i wypijając litry herbaty razem z przewodnikiem i kilkoma osobami przeglądamy ciekawe albumy, księgi gości, mapy%u2026 jutro czeka nas podejście długie ale i wyjątkowo widokowe- połonina Wetlińska i Chatka Puchatka!
I tak jak poprzednio, niezmiennie, w rytmie-idziemy dalej. Pierwsze podejście dość błotnistą ale dobrą ścieżką na szczyt pierwszego wzniesienia- Krysowej, oraz dalszy marsz na szczyt Wysokiego Berda pozwalają pokonać znaczna różnicę wysokości. Zmuszają też do nie lada wysiłku. Szybko zapominamy jednak o zmęczeniu kiedy ścieżka osiąga szczyt Wysokiego, i zaczyna wićsię ponad granicą lasu, pośród wielkiej przestrzeni traw i krzewów jagód. Teraz marsz staje się szybszy, zmęczenie opada, a wokoło jest wciąż więcej trawy%u2026 łąka rośnie w oczach, w miarę jak ścieżka wznosi się łagodnie trawersując zbocze. Jeszcze kilkakrotnie niknie w zaroślach, ale ostatecznie żegna się z lasem. Cos każe się odwrócić, co chwilę podziwiać wielką przestrzeń, to co zostało w dole, zmieniającą się z każdym krokiem panoramę nie przysłoniętą już ścianą drzew. Plecy przewodnika wciąż widoczne, w końcu ponad głowami ukazuje się drogowskaz, wypłaszczenie i turyści. Przełęcz Orłowicza. I zdumienie. Nikt nic nie mówi, teraz ciszą oddajemy hołd Naturze, Górom. A przyznać trzeba że widząc połoniny po raz pierwszy, nie znajduje słów żeby je opisać. Przestrzeń, tak wielka że aż groźna, piękno w najczystszej postaci.
Na przełęczy zdjęcia, krótki odpoczynek, przewiązanie butów- i decyzja. Chętni idą na Smerek, na lekko. Kontuzjowani, niechętni- zostają przy plecakach. Na Smerek oczywiście idę. Droga wznosi się dość spokojnie. Na trasie spotykamy masę turystów. Tutaj przewodnik uprzedza nas o tej istotnej zmianie- zaczyna się najpopularniejszy w Bieszczadach weekend w roku, jesteśmy na głównym szlaku, wchodzimy w najbardziej widokowe rejony gór. Ludzi będzie mnóstwo, skończył się spokój i bezludne ścieżki dzikich Bieszczadów. I miał rację- na Smerek a także od strony połoniny Wetlińskiej ciągną rzesze turystów. Czasami zwyczajnych, całkiem obytych, nie brakuje jednak tzw. "klapkowiczów". Nazwa chyba mówi sama za siebie co też potrafią oni mieć na stopach podczas marszu, i jakie dziwy potrafią wyczyniać.
Tak więc Smerek.1222 m. n. p. m. Na udostępnionej turystom części szczytu stoi krzyż, pamiątka tragicznego wydarzenia jakim była śmierć turysty zabitego przez piorun. Tutaj, przy tym krzyżu, na zupełnie odsłoniętym szczycie groźna potęga Gór przemawia chyba do każdego. Nawet w tak upalną pogodę, oczami wyobraźni potrafimy zobaczyć szalejącą burzę, porywisty wiatr i trzaskające pioruny. W takich miejscach właśnie, pozbawionych drzew, ochrony i oddalonych od ludzkich siedzib można poczuć prawdziwy respekt przed tą mocą.
Podziwiamy krajobraz. Słuchamy. Niektórzy cykają zdjęcia. Po wszystkim schodzimy do obozujących na przełęczy i robimy sobie górę kanapek, które jak zwykle rozkładamy na rozerwanej reklamówce. Nasza polowa kuchnia wzbudza zainteresowanie, a nawet wesołość wśród turystów. Wcale nas to nie dziwi i nie krępuje, przeciwnie- nieraz zdarza się nam odpowiadać uśmiechem ciekawskie, rozbawione spojrzenia.
Szlak wiedzie dalej połoniną, biegnie poprzez tą wielką przestrzeń która każe się ciągle podziwiać. Jest gorąco, zapas wody kurczy się stanowczo za szybko. Mimo wszystko skupiam się mimowolnie na pięknie terenu, widokowa trasa nie pozwala obserwować niczego zbyt długo z tej samej perspektywy. Szczyty wolno się przesuwają, horyzont raz wznosi się, raz opada, w końcu wspina się na Osadzki Wierch. Stąd widać nasz dzisiejszy cel- schronisko PTTK Chatka Puchatka, położone na samej grani połoniny Wetlińskiej. Widać tez o wiele więcej. Przestaje rozmawiać, przestaję myśleć o wodzie, o czymkolwiek. Wiatr szumi w trawach i we włosach, wywiewa z głów myśli. Wszystko co zostało w dole staje się nieistotne, łatwe, aż w końcu przestaje istnieć. Widok z tego miejsca jest wybitny. Całe pasmo Bieszczadów pozwala się podziwiać w pełnej okazałości. Nie rozpoznaję szczytów, są dla mnie w większości nowe. Ale rozpoznaje Góry. Coś wspólnego. Coś nie do opisania. Czas zwalnia, siły wracają. Teraz tylko do "Chatki", do wody, do posiłku. A jutro dalej w te połoniny, hej, już wiem o czym śpiewali bieszczadzcy bardowie, o czym pisał Harasymowicz%u2026 jak tu głowy nie stracić, duszy wiatrom nie oddać?Mamy pokoje. Piętrowe łóżka, bardzo mało miejsca, w pokojach nie ma innych mebli. Korytarza praktycznie brak, schody wiodą prawie prosto do pomieszczeń. Jadalnia jak wszędzie- swojska, miła, poobwieszana zdjęciami, pełna kronik i górskich wydawnictw. Ale jakimi zdjęciami %u2026 Tutaj wiszą rodzinne pamiątki. Tutaj od 40 lat gospodarzy jedna rodzina! I choć małżonka gospodarza kojarzona jest z surowością, podobnie jak on sam, to sprawiedliwie trzeba im oddać ich niemałe zasługi, bo w prowadzonym wprawna ręką schronisku, w trudnych warunkach na skalnej grani, panuje ład i porządek. Trudno sobie wyobrazić to miejsce zimą, kiedy nad połoninami wieją porywiste wiatry. Teraz , żeby się umyć i nabrać zimnej wody trzeba zejść 400 metrów w dół, trawersem po zboczu, do strumienia. Nie zdążyłam się dowiedzieć jak radzą sobie mieszkańcy i turyści kiedy panują tutaj mrozy. Doszły mnie tylko słuchy o powiązanych linami śmiałków, którzy toczyli zaciekłe walki z wichurą i zaspami, a wszystko po to żeby dostać się tam, gdzie król chodzi piechotą. A chodzić musiałby król na zewnątrz, bo tam właśnie, w osobnym budynku znajduje się ubikacja. Dotarłam jednak do informacji że od pewnego czasu, nocującym zima w schronisku udostępniana jest toaleta wewnątrz budynku.
Wieczór schodzi jak zwykle w towarzystwie kilku osób w ulubionej przez nas części każdego schroniska, i każdej bacówki- wspólnej jadalni. I jak zwykle czytamy, gadamy i gramy w karty, od czasu do czasu przegryzając czymś lub popijając gorącą herbatę. Na zewnątrz wywabia mnie wieść o "nocy spadających gwiazd" która można właśnie obserwować. I faktycznie- wystarczy przez chwile popatrzeć w niebo. Co kilka minut z którejś strony "spada gwiazda". Piękne zjawisko, znakomita widoczność. Bazowy z Rabe musiałby oddać palmę pierwszeństwa połoninie Wetlińskiej. Chyba nigdzie gwiazd nie widać tak jak tutaj%u2026
Rankiem śniadanie, i opóźnienie wymarszu%u2026W końcu jednak ruszamy długim zejściem na Przełęcz Wyżnią. Kto by powiedział że zejście może być takie męczące%u2026trwa i trwa, narzucone tempo daje po nogach. Wkrótce zostajemy z przodu, grupa zwalnia, zostaje w tyle. Po godzinie wspinamy się już stromo. Mijamy nieistniejąca wieś Brzegi (lub jak kto woli Berehy) Górne. Wspinamy się mozolnie lasem, po pewnym czasie wychodzimy na trawiastą cześć zbocza. Przed nami jeszcze sporo marszu, ale w końcu docieramy na szczyt. Zdobywamy groźną "Carycę". U celu posiłek i odpoczynek. Jest upalnie, ale tez wietrznie. Piękna panorama całej okolicy. Jak na dłoni widać naszą trasę na kolejne dni : Rawki, Halicz, Rozsypaniec, Tarnicę, pasmo przygraniczne%u2026
Z Caryńskiej schodzimy szlakiem czerwonym do Ustrzyk Górnych. Jest naprawdę bardzo upalnie. I brakuje wody. Zapamiętuję ten błąd bardzo dokładnie.
Piękna rozległa panorama zmienia się wraz z utrata wysokości. Po lewej stronie Bukowe Berdo którego niestety nasza trasa nie obejmuje. W oddali słychać odgłos burzy. Czyżbyśmy mieli się z nią spotkać oko w oko? Po krótkim odpoczynku przyspieszamy i fartem docieramy do Ustrzyk "na sucho". Tutaj Czekaja na nas miłe drewniane domki, prawdziwy prysznic z ciepłą wodą, elektryczność 24 na dobę oraz pełny zasięg w telefonach. Nareszcie? Może, ale szkoda jednak prawdziwych, dzikich Bieszczadów które na dobre zostawiliśmy już za sobą. Po kąpieli ruszamy na prawdziwy obiad- kolejna zmiana. W jedynej całorocznej restauracji w Ustrzykach zamawiamy pierogi i zupę. Najedzeni i zadowoleni wracamy na ośrodek.
Wieczór jak zwykle gwarny i wesoły, więc do jutra%u2026
Mamy siódmy dzień marszu. Jesteśmy "na lekko", co poprawia nam humor i dodaje tempa. Na dobry początek jedziemy na Przełęcz Bukowską busami. Tutaj po wykupieniu karnetów ruszamy w kierunku schroniska "Pod Małą Rawką". Idziemy na spotkanie Małej i Wielkiej Rawki. Idziemy stromo, ciągłym podejściem, zatrzymując się mimo małego obciążenia kilka razy. Marsz utrudnia upał, który daje się odczuć nawet w lesie. O tym lesie trzeba wspomnieć słówko, bo to piękna bieszczadzka buczyna. Na Małą Rawkę wychodzimy jak zwykle podziwiając to co jest wokoło. A jest powiedzieć trzeba- pięknie, jak zawsze. Po krótkim odpoczynku wchodzimy na Wielką Rawkę. Szczyt ten jest najwyższym wzniesieniem pasma granicznego. Jesteśmy na wysokości 1307 metrów n. p. m. Po szybkim pokonaniu różnic między Rawkami część grupy rezygnuje z marszu na Krzemieniec- szczyt na którym znajduje się południowo-wschodni trójstyk granic naszego kraju. My jednak idziemy- najpierw schodząc a później naturalnie- wchodząc. Po naszej lewej stronie ciągnie się na wyciągnięcie ręki granica z Ukrainą. Na szczycie prócz żaru lejącego się z nieba symboliczny obelisk z trzema nazwami wzniesienia- w języku polskim, ukraińskim i słowackim. Zdjęcia, odpoczynek, i powrót. Teraz jedzonko, odpoczynek, rozmowy, obserwacje. Ile ciekawych ludzi chodzi tutaj ! Ciekawych, niekiedy wręcz groteskowych. Nieprzygotowanych, zaskoczonych tymi Górami. Cóż%u2026
Kolejny dzień kończy się w Ustrzykach zakupami, dobrą syta kolacją i jak zawsze- herbatą, kartami, żartem i rozmową. A jutro%u2026jutro bieszczadzka korona.
Rano uczestniczymy we Mszy w tutejszym kościele, co oznacza wczesna pobudkę. A trasę zaczynamy w Wołosatem, gdzie dojeżdżamy busami z Ustrzyk Górnych. Od przełęczy Bukowskiej dzieli nas osiem kilometrów a to asfaltowej a to kamienistej drogi. Przez większą część płasko, nieznacznie tylko podchodzimy w górę. Ten pozornie prosty odcinek wyjątkowo nas zmęczył. Może to ambitne tempo, a może monotonia trasy. W każdym razie kiedy na przełęczy, po odpoczynku wchodzimy na wąską, pnąca się w górę ścieżkę oddychamy lżej. Poza tym znacznie spada tempo marszu. Wystarczy tez obejrzeć się za siebie, żeby odzyskać siły. Wszystko za sprawą krajobrazu- szeroka, zielona Ukraina rozłożyła się za nami, tym rozleglejsza im wyżej wchodzimy. Mijamy Rozsypaniec, ruszamy na Halicz. Podejście strome, ale idzie się dość dobrze. Widoki dodają wiary w siebie.
Na szczycie Halicza posiłek i dłuższy postój. Siedzę na belce, twarzą zwrócona w stronę Ukraińskich Karpat sięgających po horyzont. Z drugiej strony odległe połoniny%u2026czas znowu staje w miejscu. Wiatr ochładza zgrzane głowy, wszystko co trudne i obce staje się nierzeczywiste, odległe. Jak zawsze tutaj, traci racje bytu. Patrzę i cieszę się tym niezastąpionym spokojem. Z zamyślenia wyrywa mnie głos przewodnika i hasło do dalszej drogi. Czas zdobyć Tarnicę.
Idziemy trawersem wzdłuż zbocza, wśród morza traw sięgających często do pasa. Mijamy grupę zakonnic, i innych rozmaitych turystów. Kiedy docieramy na przełęcz Goprowców przewodnik nadaje bardzo ambitne tempo. Zostaje w tyle, i tak daleko przed grupą. Wiem że to ostatni taki wysiłek, nie oszczędzam więc sił. W końcu staję na szczycie najwyższego wzniesienia polskich Bieszczadów. Żar leje się z nieba, przez co widoczność jest osłabiona. Mi jednak wystarcza to, co widzę. A widać stąd wspaniale. Kilka zdjęć, ostatnich i jedynych grupowych. Kilka kostek czekolady, łyków wody. Słońca tyle że sami nie wiemy co z nim zrobić. W końcu zaczynamy drogę powrotna przez smagany wiatrem Szeroki Wierch. Zmęczona grupa rozciąga się jeszcze bardziej. Droga do Ustrzyk jest jednak przyjemna- mimo że ostatnia, mimo że sprowadza nas z tych Gór na długo.
Wieczorem mamy jeszcze możliwość zwiedzenia muzeum PTTK mieszczącego się na terenie ośrodka. Tutaj oglądamy masę ciekawych eksponatów związanych z rozwojem turystyki Bieszczadów. Słuchamy o ludziach którzy żyli tutaj przed wojna, o tych którzy odeszli, zostali wygnania, o tych którzy wznowili tutaj ruch turystyczny. O wyprawach w Karpaty wschodnie- Gorgany, Czarnohorę. Słuchamy i marzymy o tych bezdrożach.Ostatni wieczór podobny do poprzednich. Burza w końcu nadciągnęła.
Dzień witam drożdżówką , kubkiem kawy, i wrzucaniem do plecaka ostatnich drobiazgów. Jeszcze pożegnanie z tymi którzy wyjechali wcześniej, i z tymi którzy wyjadą dopiero po nas, i wsiadamy do PKS-u który zwiezie nas aż do Krakowa. Kończy się ta bieszczadzka przygoda, nic już tu dla mnie tego roku. Czas odejść, docenić, zatęsknić- i wrócić, nie raz jeszcze, zawsze już wracać. Nauczyłam się wiele. Przybyło pewności siebie, tego "górskiego obycia" śmiałości, planów. I wiary że się spełnią, że tak będzie. Nauczyłam się przede wszystkim tego że Góry mimo całej swojej potęgi i piękna musza być drogą do drugiego człowieka. I tak się stało- poznałam Ludzi Gór, tutejszych, przyjezdnych, ale zawsze przyjaznych. Takich którzy mają w sobie coś wspólnego . Teraz dopiero potrafię głośno powiedzieć, że jestem jedną z nich. To już nie są oni, tylko my. Już tak zostanie.
Komentarze społecznościowe |