Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Na Elbrusie
Po przejściu długiego trawersu i dotarciu na przełęcz, czekało nas pokonanie stromego podejścia, które prowadziło na kopułę szczytową. Patryk Zabrzewski i jego koledzy zdobywają kolejne szczyty. Po wyprawie na Mont Blanc teraz przyszedł czas na Elbrus. Oto jego wspomnienia.
Nie minęło wiele czasu, od powrotu z zimowej wyprawy na Elbrus a dalej przed oczami mam widoki na "bezskresne i dzikie" łańcuchy górskie Kaukazu. Pomysł na wyjazd narodził się w głowach kilku chłopaków z Jastrzębia i okolic, dla, których góry to sposób na życie, przeżywanie niezwykłych chwil na łonie natury, pokonywanie swoich słabości i samego siebie. Wszystko zaczęło się jakieś pół roku temu, na jednym ze spotkań w Jastrzębskim Klubie Wysokogórskim. Pojawiłem się tam za sprawą Piotrka. Pamiętam, że wspomniał: - jutro jest spotkanie w sprawie planowanej na luty wyprawy na Elbrus, jak jesteś zainteresowany to wpadnij.
Wiadomo, zainteresowany byłem zwłaszcza, że góra ta chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu. Na spotkaniu oczywiście się pojawiłem i od tego momentu zaczęła się cała przygoda. W pamięci zapadło mi stwierdzenie chłopaków, że na Elbrusa chcą jechać tylko zimą i inny termin nie wchodzi w grę. Na samą myśl przeszły mnie ciarki, dlatego że wiedziałem, iż latem panują tam niskie temperatury, nie wspominając już o zimie. Jednym z wymogów zimowego wyjazdu w góry wysokie jest konieczność posiadania specjalistycznego sprzętu (m.in. rzeczy puchowych - kurtki, łapawic, botków oraz odpowiednich butów). Było to nie lada wyzwanie. Trzeba było dużo wysiłku i zaangażowania, aby skompletować potrzebny sprzęt oraz przygotować się pod względem logistycznym do wyprawy. Godziny siedzenia, analizowania ofert w Internecie oraz odwiedzin w sklepach sportowych przyniosły oczekiwany efekt. Nie było to łatwe. Ale dawało też dużą satysfakcję.
Za wyjątkiem kompletowania indywidualnego sprzętu, trzeba było załatwić też szereg spraw organizacyjnych, związanych z zakupem biletów, załatwieniem wiz, wymiany waluty, odpowiednich zezwoleń, potwierdzeń, tzw. Voucherów - zameldowania na terenie Rosji. Poza tym, dużo pracy włożone zostało w stworzenie strony internetowej, odpowiednie nagłośnienie medialne oraz znalezienie sponsorów. Efektem czego było np. to, że cała grupa otrzymała profesjonalne bluzy alpinistyczne, które nieźle się sprawdziły, a my czuliśmy się i byliśmy postrzegani jako jeden zespół. Chłopaki zaangażowani w organizację wyjazdu, zrobili kawał dobrej roboty i chwała Im za to!
Jedną z ważniejszych spraw, o ile nie najważniejszą było odpowiednie przygotowanie kondycyjne. Wyjazd w góry wysokie zimą, gdzie wysiłek wspinaczki jest nieporównywalnie większy do tego, jaki trzeba wykonać latem. Konieczne było odpowiednie przygotowanie. Najlepszą formą wyrabiania wytrzymałości, w moim przypadku, było bieganie. Czas mijał, a termin wyjazdu zbliżał się nieubłaganie. Ostatnie przygotowania, zakupy. Na tydzień przed wyjazdem otrzymaliśmy wizy. Trzy dni przed wyjazdem odbyło się ostatnie spotkanie, odebranie paszportów z wizami, ostatnie uzgodnienia i ustalenia. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Nie pozostało nic innego jak tylko czekać. Ostatnie przemyślenia, chwile niepokoju, ale jeszcze większa ciekawość jak to będzie.
Nadszedł dzień wyjazdu. Ze względu na to, że przelot do Moskwy miał się odbyć z Warszawskiego lotniska Okęcie, postanowiliśmy dotrzeć do stolicy samochodami, dzieląc się wcześniej na trzy ekipy. Na wyjazd zdecydowało się łącznie 10 osób, byli to Marian Hudek, Darek Mildner, Leszek Kopczyński, Robert Broda, Jarek Baliński, Adam Rożek, Krzysiek Jarczyk, Maciej Kapa, Wojtek Sarna i Patryk Zabrzewski.
W niedzielę w nocy, z 14 na 15 lutego o godzinie 2:30, razem z Jarkiem i Robertem, wyruszyliśmy w trasę. Droga do stolicy nie była przyjemna, ciągle padający śnieg, miejscami oblodzona i śliska nawierzchnia. Im bliżej do Warszawy tym więcej śniegu na drogach. Nasi drogowcy w tym czasie mieli chyba urlopy. W Warszawie byliśmy około 9 rano, samochód zostawiliśmy na zarezerwowanym wcześniej parkingu strzeżonym. Na lotnisko dotarliśmy się busem. Na miejscu byliśmy około 9:30, chwila czekania na resztę chłopaków i ruszyliśmy do obowiązkowych odpraw bagażowych i paszportowych. Wtedy pojawiła się też chwila niepewności, gdyż cały bagaż główny miał limit wagowy i nie mógł ważyć więcej niż 20 kg. W bagażu podręcznym, który można wnieść na pokład samolotu nie można było mieć żadnych podejrzanych rzeczy, łącznie z jedzeniem i piciem. Mimo, ze niektóre plecaki ważyły więcej (nawet 23 kg), odprawa przebiegła bez większych przeszkód. Potem pozostało już tylko wejście do samolotu i wyczekiwanie na start.
Było to dla mnie o tyle ciekawe przeżycie, że pierwszy raz w życiu leciałem samolotem. Pierwsze, co zrobiłem, to wyjrzałem przez okno, żeby sprawdzić, jak świat wygląda z góry. Po pewnym czasie, gdy wylecieliśmy na odpowiedni pułap ciekawe widoki się skończyły, ponieważ wszystko zakryły chmury. Kierunek Moskwa, czas lotu około 2 godzin. W samolocie dobry poczęstunek, chwila drzemki i wyczekiwanie na lądowanie.
O godzinie 13:00 po południu czasu polskiego, byliśmy w Moskwie. Ze względu na spóźnienie autobusu, który dowoził pasażerów na następny terminal okazało się, że odprawa paszportowa naszego samolotu się zakończyła i nie ma możliwości, żebyśmy wylecieli tego dnia z Moskwy. Po twardych pertraktacjach ze strony Roberta, rosyjskie linie lotnicze stanęły na wysokości zadania i zakwaterowały nas na noc, w hotelu Novotel w centrum miasta. Wszystko na koszt rosyjskich linii lotniczych. Fakt, iż znajdowaliśmy się w centrum Moskwy bardzo kusił nas do tego, żeby zobaczyć choć skrawek miasta.
Niestety, cena za przejażdżkę po mieście, jaką zaproponował nam portier hotelu, nie była do zaakceptowania. Po wzięciu kąpieli, przepakowaniu, udaliśmy się na kolację, a potem do pobliskiego baru żeby delektować się smakiem miejscowego piwa. Następnego dnia zgodnie z ustaleniami z liniami lotniczymi, przyjechał po nas bus i zawiózł na lotnisko. Kolejna odprawa i problemy związane z brakiem voucherów - dokumentów potwierdzających zakwaterowanie na terenie Rosji. Aby móc kontynuować wyprawę, strażnikowi na odprawie musieliśmy wręczyć łapówkę. Podobno w Rosji, większość spraw można załatwić w ten sposób. Na szczęście nie musieliśmy się o tym więcej razy przekonywać.
Po odprawie pozostało oczekiwanie na samolot. I tutaj, zaczęła się moja przygoda, a może pech. Po odprawie bagażowej, zostałem wezwany w celu "uzupełnienia informacji". Uzyskawszy jedynie informacją, że wszystko w porządku i myśląc, że to rutynowa kontrola, parę chwil później, spokojnie wsiadłem do samolotu. Delektując się niecodziennymi widokami i jedzeniem, dolecieliśmy do miejsca docelowego, jakim były Mineralne Wody. Na miejscu okazało się, że mój bagaż główny nie dotarł. Możliwe, że już w Moskwie, w momencie, gdy zostałem wezwany w celu "uzupełnienia informacji" mój bagaż zmierzał w innym kierunku niż ten co trzeba. Trochę zdezorientowany całą sytuacją udałem się z Wojtkiem do informacji w celu zgłoszenia zdarzenia.
Przed lotniskiem czekała na nas zaprzyjaźniona Rosjanka Lena, z którą jeszcze przed wyjazdem nawiązaliśmy kontakt. Lena wraz ze swoim mężem Wallerym zapewniali nam zakwaterowanie i transport, oraz pomagali w załatwianiu spraw na miejscu.
W trakcie podróży do miejscowości Neitrino, gdzie spędziliśmy kilka dni, podziwialiśmy wspaniałe widoki doliny Bezingi. Zaobserwowaliśmy obecność dużej ilości wojska oraz policji. Obszar, na którym spędziliśmy kolejne 2 tygodnie to Republika Kabardyjsko - Bałkarska w południowo-zachodniej Azjii na pograniczu Osetii i Gruzji, rejonu w którym cały czas jest napięta sytuacja polityczna. Przez miejscową ludność kilkukrotnie byliśmy pytani czy lubimy Rosjan. Po przybyciu do Neitrino udaliśmy się do miejsca zakwaterowania.
Pierwszego dnia pobytu w miasteczku, w celach aklimatyzacyjnych, udaliśmy się na szczyt Czeget (3460 m n.p.m.). Pogoda nie była najlepsza, duże zachmurzenie, mocne podmuchy wiatru oraz chodzenie po kolana w śniegu dały się we znaki. Na 100 m przed szczytem z powodu późnej pory popołudniowej postanowiliśmy zawrócić. Jak stwierdził najbardziej doświadczony z nas Marian "nie jest to nasz cel nr jeden".
Następnego dnia udaliśmy się na trekking, z zamiarem wejścia na górę, na której znajduje się obserwatorium astronomiczne. Warunki pogodowe tego dnia również były niesprzyjające, śnieżyca z chodzeniem w głębokim śniegu ponad kolana, zmusiły nas do odwrotu. Wróciliśmy do miejscowości Tereskol, skąd zresztą startowaliśmy. Stamtąd po zrobieniu małych zakupów i chwili spędzonej w miejscowej restauracji delektując się miejscowymi przysmakami (naleśniki z mięsem i grzybami oraz z serem), udaliśmy się z powrotem do miejscowości Neitrino, gdzie nocowaliśmy.
W czwartek wieczorem, po przeprowadzonej naradzie, zadecydowaliśmy, że pomimo nie posiadania przeze mnie sprzętu, który znajdował się w bagażu głównym, (którego do tego momentu nie otrzymałem), następnego dnia, udajemy się w rejon góry, która była naszym celem. Od Wallerego pożyczyłem raki, czekan, kije, śpiwór puchowy, płachtę biwakową oraz łapawice. Miałem świadomość, iż bez tego sprzętu nie miałbym szans wejścia na Elbrus.
W piątek w godzinach przedpołudniowych po zrobieniu zakupów i przepakowaniu udaliśmy się do miejscowości u podnóża Elbrusa. Na miejscu zameldowaliśmy się u miejscowych ratowników. Jeden z Rosjan, po zauważeniu że jesteśmy zorganizowaną grupą obcokrajowców, zażądał od nas opłaty za wstęp do parku (ok 100zł/osobę), w ciągu zaledwie kilku minut bez wystawienia jakiegokolwiek potwierdzenia zapłaty zainkasowali od nas 10 000 rubli (około 1000 zł). Upierając się przy tym, że jest to absolutna konieczność i każda osoba wstępująca na teren parku musi uiścić taką opłatę. W rzeczywistości jest tak, że płacą tylko obcokrajowcy, a Rosjanie zbijają na tym niezłe kokosy. Tego samego dnia dotarliśmy do chaty na wysokości 4100 m.n.p.m, w której spędziliśmy następne kilka dni.
W ramach sprostowania, chata, a raczej drewniana budka, w której spaliśmy nie była duża (zaledwie 4 x 7 m), w jednej części znajdowały się drewniane prycze, na środku był stół, a obok mała kuchenka gazowa. Mieliśmy do dyspozycji duży garnek oraz butle z gazem, którą przywlekliśmy ze sobą.
Na takiej wysokości bardzo ważne jest, aby pić dużo płynów, by nie doprowadzić do odwodnienia organizmu. Niestety, wysokość dała o sobie znać. Były problemy z załatwianiem podstawowych potrzeb, bóle głowy, wymioty, a także problemy ze snem. Nie ma na to recepty, wiele zależy od predyspozycji każdej osoby i dyspozycji w danym dniu. Dlatego też szczególną uwagę zwróciliśmy na odpowiednią aklimatyzację.
W sobotę, warunki były na tyle sprzyjające, że można byłoby zaatakować szczyt. Jednak ze względu na brak odpowiedniej aklimatyzacji nie było to wskazane. Od miejsca, w którym spaliśmy do szczytu, do pokonania było około 1,5 km w pionie. Dzień poświęciliśmy na kolejne wyjście aklimatyzacyjne do Skał Pastuchowa na wys. ok. 4800 m.n.p.m. Ze względu na luźne wiązania w pożyczonych rakach, po przejściu części odcinka musiałem zawrócić. Problem ten, pomogli mi potem rozwiązać Darek z Leszkiem, za co jestem im bardzo wdzięczny.
Następne dni nie napawały optymizmem. Przyszło nagłe załamanie pogody i w konsekwencji następne 3 dni spędziliśmy w chacie, nie wychylając nosa poza drzwi, no chyba, że istniała taka konieczność. Załatwienie potrzeby na takiej wysokości, przy takiej pogodzie, to prawdziwe wyzwanie. Na bieżąco dostawaliśmy informacje z kraju, o pogodzie, od Piotrka.
Po dwóch dniach spędzonych bezczynnie pojawiło się światełko w tunelu oraz nadzieja na poprawę pogody. We wtorek, aura miała się poprawić, prognozy były dobre, ale na szczycie miał wiać silny wiatr, dochodzący do 50 km/h, co zresztą się sprawdziło. Dzień poświeciliśmy na przygotowania do wejścia na szczyt.
Ostatnie przygotowania i rozmyślania. Zniecierpliwienie narastało z minuty na minutę. Wieczorem ostatnie rady kolegów, oraz ustalenia, że w przypadku nie osiągnięcia wierzchołka do godziny 13:00 należy zawrócić do chaty.
Chwila, na którą czekało się kilka miesięcy nadchodziła, długie przygotowania oraz chwile niepewności i niepokoju czy się uda, czy góra nas puści?.. Nie spałem prawie w ogóle. Jedna myśl chodziła mi po głowie, tak dużo mnie to kosztowało, że muszę teraz dać z siebie wszystko...
Pobudka o godzinie drugiej w nocy. Po wypiciu około litra herbaty i zjedzeniu batona ruszyłem. Przede mną ruszyło 3 kolegów, Jarek, Robert i Adam ja kilka minut później za nimi. Była 3 rano, ciemna noc. To, co najbardziej dokuczało, to temperatura dochodząca do około -30 stopni. Kierunek wskazywały mi czołówki kolegów, którzy szli przede mną. Od momentu, gdy ich dogoniłem, dalej szliśmy już razem. Początkowa droga nie była łatwa, a zlodowaciałe podłoże (lód gr. około 4 cm), powodowało, że trzeba było naprawdę uważać. Po około trzech godzinach zaczęło świtać. Ucieszyliśmy się, bo dawało to nadzieję, ze temperatura nieco się podniesie. Ściągnięcie łapawic i zrobienie zdjęcia (przy nałożonych jeszcze jednych rękawiczkach) wiązało się z rozgrzewaniem palców przez następne 10 minut. Po przejściu pola lodowego na wysokości Skał Pastuchowa, weszliśmy na trawers, który mocno odbijał w lewo. Jak potem stwierdził Adam, był to "nie kończący się trawers". Był to niezwykle długi i męczący odcinek. Co chwila przystawaliśmy z kolegami w celu odpoczynku i złapania oddechu. Gdzieś w jego połowie, zrobiliśmy pierwszą dłuższą przerwę. Pod koniec trawersu, który był dopiero początkiem następnego, temperatura wreszcie trochę wzrosła.
Po przejściu długiego trawersu i dotarciu na przełęcz, czekało nas pokonanie stromego podejścia, które prowadziło na kopułę szczytową. Przejście tego odcinka wymagało dużej ostrożności, ze względu na grube i szerokie płaty lodowo śnieżne, przez które trzeba było przejść. Istniało ryzyko, że z osunięciem lub oderwaniem się któregoś z nich, można było zaliczyć niekontrolowaną przejażdżkę na sam dół. Ten odcinek był ostatnim, po przejściu, którego wychodziło się na kopułę szczytową, gdzie po przejściu około 200 m wchodziło się na niewielkie wzniesienie. 24 lutego około godziny 11:30 stanąłem z Jarkiem i Adamem na szczycie. Pół roku przygotowań, żeby w jeden dzień, w jednej chwili stanąć na szczycie najwyższej góry Kaukazu - Elbrusa, zakończyło się sukcesem. Wielki wysiłek się opłacił. Satysfakcja i duże zadowolenie przyszły dopiero potem. Będąc już na szczycie myślałem m.in. o tym żeby zrobić pamiątkowe zdjęcie, posilić się i szybko schodzić, gdyż czekało nas wcale nie łatwiejsze zejście. Tym bardziej, że wszyscy byliśmy nieźle zmęczeni. W końcu pokonaliśmy w ciągu jednego dnia prawie 1,5 km w pionie (zimą). Niedługo potem na szczyt weszli Krzysiek z Wojtkiem oraz Marian, któremu w tym momencie pozostaje już tylko Mc Kinley na Alasce, żeby zdobyć Koronę Ziemi. Reszta chłopaków z powodu małego zapasu czasowego postanowiła powrócić. Dwa dni później pozostała czwórka Darek, Leszek, Maciek oraz Robert bez większych problemów stanęła na szczycie. Odnieśliśmy bez wątpienia duży sukces, jako że cała dziesięcioosobowa ekipa stanęła na szczycie.
W czasie, gdy czwórka chłopaków przygotowywała się do kolejnego ataku szczytowego, zjechaliśmy do podnóża góry. Tam czekała na nas Lena, która odwiozła nas do miejsca zakwaterowania. Po krótkim odpoczynku, Wallery zaproponował nam skorzystanie z gorących źródeł, rosyjskiej bani (sauny) oraz przejażdżki po bezdrożach Kaukazu. Nie zastanawiając się zbyt długo, zgodziliśmy się na tą propozycję. Nadmienię, że bania jest dużą atrakcją, cały rytuał zaczynał się od wypicia lampki koniaku oraz szklanki pysznego szampana robionego z kwiatów, które rosną tylko w okolicy, potem wchodziło się do mocno nagrzanego pomieszczenia, po wyjściu z którego wchodziło się pod prysznic i na podwórko, gdzie temperatura była nieco poniżej zera. Rytuał się powtarzał, dodatkowo kosztowaliśmy pysznej czekolady robionej na podstawie specjalnej receptury Rosjanina Jury, który nas gościł. Jedną z czynności w saunie było "okładanie się" związanymi gałązkami dębu (chłopaki do tej pory chyba nie potrafią stwierdzić, jaki dokładnie to był gatunek drzewa). Polegało to na tym, że dwie osoby kładły się na przemian na brzuchu i plecach, a dwie następne od stóp aż po szyje okładały tymi gałązkami najpierw jednego, a potem drugiego delikwenta. Po kilku minutach wychodziło się znowu pod prysznic i znowu na podwórko. Tak trzy razy. W międzyczasie gospodarz (już w podeszłym wieku) wykazywał się nie lada zdolnościami fizycznymi, pokazując różne ćwiczenia fizyczne i częstując trunkami własnej produkcji. Wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi. Sam gospodarz - Jura mówił, że był kiedyś lotnikiem i latał nad Polską. Teraz pewnie żyje z emerytury i dorabia sobie organizując miejscowym i nie tylko saunę. Imponujące były zapasy jego trunków. To trzeba po prostu przeżyć i zobaczyć.
Po tej całej atrakcji, udaliśmy się do miasta Nalczik, jakieś 100 km od Groznego, skąd następnego dnia wyruszyliśmy na wycieczkę, która na długo pozostanie w naszej pamięci. Zobaczyliśmy duży, zamarznięty wodospad, przeszliśmy się pięknym wąwozem i zaliczyliśmy nie lada przejażdżkę po górach i dolinach Kaukazu. Widoki zapierały dech w piersiach, a wszyscy czuliśmy się naprawdę świetnie i wyjątkowo. Aż żal było wracać. Wrażenia i wspomnienia pozostaną nam z tej wycieczki na długo. Po całej przejażdżce udaliśmy się do miejscowości Neitrino, gdzie po południu następnego dnia dołączyło do nas 4 pozostałych kolegów.
Po ich powrocie były gratulacje i wspólne świętowanie odniesionego sukcesu. Następnego dnia, po namowie kolegów, którzy do nas dołączyli, udaliśmy się ponownie na gorące źródła, a potem zobaczyć drugie co do głębokości, po Bajkale, jezioro w Rosji oraz do sympatycznego dziadka Jury. Po całej zabawie Lena odwiozła nas do Nalczika, gdzie spędziliśmy ostatnią noc wyjazdu. Następnego dnia udaliśmy się na lotnisko, gdzie pożegnalismy się z zaprzyjaźnioną Rosjanką. Tam, z wielką radością, po dwóch tygodniach, odzyskałem wreszcie mój bagaż. Dobrze, że w ogóle go odzyskałem. Udaliśmy się na odprawę bagażową, paszportową i do samolotu. Tutaj na szczęście obeszło się bez niespodzianek. Wszystko przebiegło szybko, sprawnie i bez żadnych problemów. Po ponad dwóch tygodniach dotarliśmy do kraju, z czego wszyscy byliśmy zadowoleni.
Pamiętam, że cieszyłem się z tego, że rozumiałem, "co czytam", gdyż nie było mi dane nauczyć się cyrylicy. Reasumując, cała wyprawa zakończyła się sukcesem, biorąc pod uwagę fakt, że wszyscy osiągnęli zamierzony cel, jakim był Elbrus, oraz co najważniejsze, cali i zdrowi wrócili do kraju. Elbrus drzemiący i mroźny okazał się dla nas łaskawy. Nie zmienia to faktu, że nie przyszło nam to łatwo i kosztowało naprawdę dużo wysiłku.
Patryk Zabrzewski
Zobacz galerię (43) |
Komentarze społecznościowe |