Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Gdynia zimowa
Podpisuję się pod dwoma cytatami ciekawych kobiet: Manueli Gretkowskiej, pisarki i Holly Golightly, bohaterki opowiadania „Śniadanie u Tiffany'ego”. Gretkowska napisała w jednej ze swoich książek, że dzisiaj ludzie nie mają korzeni, tylko hodują implanty.
Cudowne stwierdzenie skłaniające do rozmyślań w wielu momentach, kiedy podejmujemy ważne decyzje dotyczące zmiany miejsca zamieszkania. Holly Golightly, lekko zwariowana mieszkanka Nowego Jorku lat pięćdziesiątych, uważała, że nie warto się przyzwyczajać, bo ktoś, kto się przyzwyczaja do miejsca, równie dobrze może nie żyć.
Tak wygląda moje życie: mam korzenie w Gdyni, ale wciąż się przeprowadzam i ciągle szukam miejsca, domu, w którym rozpakuję swoją walizkę. To dość leniwe podejście do życia, wygodne i sprzyjające kochaniu siebie. Do mojej walizki wrzucam często zdarzenia, które są niepotrzebne, których mogłam uniknąć, słowa, które nie powinny być wypowiedziane, uczucia, których nie powinno być w moim życiu. I wciąż uważam, że mam jeszcze mnóstwo czasu na uporządkowanie swojego życia.
Korzeni nie wyrwę, nie mam też takiego zamiaru, bo kiedy idę bulwarem w Gdyni i wdycham cudowne, ostre powietrze, czuję się jak najbardziej na miejscu. Dzisiaj spacer po centrum Gdyni, miejscach, które warto zobaczyć, bo pozwalają zapomnieć o pędzącym czasie.
Przechodzę przez Skwer Kościuszki, latem najchętniej odwiedzane przez turystów miejsce. Idę ścieżką przez park przed Teatrem Muzycznym i obserwuję wielkie czapy ze śniegu na krzewach i małych, poskręcanych wiatrem drzewkach. Muszę mrużyć oczy, bo śniegu jest tyle, jest tak biały, że rozjaśnia myśli do niebezpiecznego wręcz rozjaśnienia i za bardzo widzę tą swoją wielką walizkę doświadczeń. Uśmiecham się do siebie na myśl o czystości tego śniegu i ledwo powstrzymuję się od zrobienia "anioła".
Przede mną morze i niewielka miejska plaża. Dzisiaj prawie całkiem pusta, jest początek tygodnia, wszyscy pracują, a ja kradnę dla siebie ten dzień i udaję, że dokumenty w mojej torbie to ulubione książki do przeczytania w knajpce, do której zmierzam. Siadam przy oknie z pachnącą kawą w "Kontraście", w którym niejedno letnie popołudnie obserwowałam przez okno syna grającego w piłkę. Jest południe, niewiele osób przy licznych stolikach. Przy barze dwóch mężczyzn pije piwo, przede mną przytulona do siebie para w średnim wieku obserwuje morze, obok młody mężczyzna stuka w klawiaturę laptopa i co chwilę załatwia jakieś sprawy przez telefon. Wyciągam "Romanse w Paryżu" i uśmiecham się, kiedy czytam o miejscach, w których byłam. Przypominam sobie mój Paryż i myślę, że gdybym tak nie kochała Gdyni, chciałabym mieszkać w Paryżu. Co chwilę patrzę przez okno. Taras knajpy cały zasypany śniegiem, na krzesłach i stołach pokrywa śnieżna, deski tarasu znikają niemal w zaspach. Piasku nie widać zupełnie, a w oddali, przy samym morzu dwa skupiska krzyczących mew wyglądają, jakby atakowały niewielką grupkę osób. Bardzo łatwo wyobrażam sobie ten atak, bo przestałam je uważać za przyjazne w momencie, kiedy przeczytałam u gdyńskiego pisarza, Goszczurnego, że to wcale nie są przyjaciółki marynarzy, że kiedy marynarz umrze, mewa pierwsza wydziobie mu oczy. Brrrr%u2026
Odwracam wzrok od morza i patrzę w stronę starego brygu zacumowanego przy nabrzeżu jachtowym. To atrakcja turystyczna latem, ale dzisiaj warto posiedzieć i popatrzeć na niego, bo w takiej zimowej scenerii można przenieść się w myślach do poprzedniej epoki. Czytam rozdział do końca, dopijam kawę i wychodzę. Bulwar cały biały, a morze zamglone, zielone i szare. Kolor morza lubię obserwować we wszystkich miesiącach poza letnimi. Lekko zamarznięta powierzchnia i pływająca lodowa kasza powodują, że ten piękny zielony kolor staje się złamanym zielonym, zamglonym zielonym. Chciałabym umieć to sfotografować.
Przyspieszam kroku, bo mróz szczypie mnie w nos. Gdybym poszła bulwarem do końca i zeszła po oblodzonych schodach na plażę, mogłabym iść bez końca swoją ulubioną trasą do samego Orłowa. Zatrzymuję się na chwilę przy figurze kobiety rozdzierającej szaty w tęsknocie za mężczyzną, który poszedł w morze. Przez chwilę wyobrażam sobie, że sama jestem taką tęskniącą żoną; idealna sytuacja: codzienność bez obecności mężczyzny, a jednak jest na kim się oprzeć. Kieruję kroki w stronę Kamiennej Góry, żeby popatrzeć na miasto z góry i coraz bardziej marznę. Dzisiaj konieczna będzie butelka merlota i francuska muzyka, bo dopadła mnie jakaś nieokreślona tęsknota za miejscem, do którego chciałabym się przyzwyczaić.
Komentarze społecznościowe |