Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Córka Balwierza
Córka Balwierza to trzymająca w napięciu powieść, która zaczyna się w 1864 roku w niemieckim Ratibor. To tu Oskar Amadeusz Notzny, wytrawny znawca historii starożytnej, hebrajskiego greki i łaciny, wiedzie nudne życie wykładowcy w Królewskim Gimnazjum Ewangelickim...
Z jego wiedzy postanawia skorzystać baron von Gothschild z zamku Barutswerde. Bogaty arystokrata przywiózł z Egiptu bezcenną kolekcję starożytnych zabytków, tajemniczy papirus oraz kompletny pochówek młodej Egipcjanki.
Jej mumia staje się kluczem do rozwiązania zagadki i powodem do rywalizacji pomiędzy izraelską uczoną i zaprzyjaźnionym z nią niemieckim egiptologiem, a potomkami barona, chcącymi za wszelką cenę odzyskać własność rodziny. W grę wchodzi wyjaśnienie źródeł monoteizmu...
Akcja powieści zaczyna się w Ratibor, a kończy we współczesnym Raciborzu. sobotę 13 lutego książka pojawi się w raciborskich księgarniach, m.in. w Empiku. Od 20 lutego będzie dostępna w całej Polsce.
Przeczytaj fragment%u2026
Córka balwierza
Prolog
Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię . Krótkie, ale jakże mocne i treści pełne to słowa! Słusznie powiedziano, że nie ma w kosmogoniach innych narodów ani jednego słowa, które by można było porównać z tymi pierwszymi słowami Biblii. Treść ich można wyrazić w tych słowach: Bóg istnieje od wieków, przed stworzeniem świata, poza światem i ponad światem, a wszystko, co na świecie istnieje - poza Bogiem - miało swój początek .
Ratibor, Górny Śląsk (Oberschlesien), 14 lutego 1864 roku. Przy skromnym, nieco chybotliwym stoliku ustawionym na niewielkiej scenie nobliwego Caf Residenz, siedziały cztery osoby. Dostojny z racji otyłości i sędziwego wieku sędzia śledczy dr Max Wiedemann. Przy jego lewym boku, chuda jak tyka i koścista, ale równie wiekowa Helga Bhm, żona właściciela destylarni wódek, koniaków oraz likierów z Altendorfu . Spokojny i opanowany, odziany w nienagannie skrojony mundur kawalerzysty, odpicowany do bólu rittmeister Heinrich Schmidtke, dowódca miejscowej kompanii huzarów. A także mistrz całej ceremonii, niejaki Jim Gibbons ze Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Jim Gibbons, 50-letni, totalnie łysy jegomość, miał na sobie kruczoczarny dwurzędowy garnitur, czarne, fikuśne, lakierowane i przez to błyszczące buty, i do tego wielki sygnet z czarnym kamieniem, osadzony na palcu serdecznym jego prawej ręki. Brwi i wąsy Gibbonsa miały nienaturalny, farbowany czarny kolor. Barwa ta - oceniając całą postać - optycznie wyszczuplała korpulentny korpus mistrza mrocznej ceremonii.
Przybysz zza Atlantyku w ogóle się nie uśmiechał. Przypominał nieco herszta bandy wampirów, co organizowanym przez niego pokazom wywoływania duchów dodawało niezbędnej dramaturgii. Pokazy te były reklamowane w prasie jako seanse spirytystyczne bądź wirujące stoliki.
Znudzonym mieszczanom zapyziałych górnośląskich miast nie żal było wydać pięciu nędznych talarów za możliwość uczestnictwa w obco brzmiącym show, ale wielu z nich musiało najpierw zasięgnąć języka u obeznanych już z tematem, by dowiedzieć się, o co w tym spirytyzmie chodzi. Kiedy ustalili, że nie idzie o zbiorową degustację mocnych trunków, lecz oglądanie zjaw z zaświatów, z reguły zaczęła w nich drążyć ciekawość. Podejrzewali co prawda, że ktoś chce z nich zrobić idiotów, ale wścibstwo po raz kolejny obnażyło ludzkie słabości, które pchają najrozsądniejsze nawet umysły do kroków, których muszą się potem wstydzić i na dodatek ujawnić moralny występek w konfesjonale. Spore grono małomiasteczkowych intelektualistów, chcąc zachować swój intelektualny prestiż, z góry uprzedzało, iż w ucztę z duchami nie wierzy, ale z nudów przyjdzie i się o tym przekona naocznie.
Jim Gibbons, określający się jako mroczne medium, przewidział wszystkie rozterki klientów i zapewniał, że zwróci każdemu opłatę za wstęp, jeśli, rzecz jasna, ściąganie zjaw zakończy się niepowodzeniem. Siało to zamieszanie wśród aktywnych dewotów oponentów seansów spirytystycznych, którym przewodzili miejscowi duchowni. W końcu sami uznali, że muszą obejrzeć show Gibbonsa, zastrzegając z ambony, że leży im na sercu spokój dusz ich naiwnych wiernych. - Będziemy strzegli was przed szatanem, przed siłami nieczystymi, z krzyżem na sercu, z wodą święconą w małej buteleczce - przekonywali podczas kazań.
Przedwczorajszy anons w Oberschlesischer Anzeiger o seansie spirytystycznym w Caf Residenz, położonej w narożu Górnych Wałów (Oberwallstrasse) i Nowej (Neuestrasse), wywołał spore poruszenie w Ratibor. Już w dniu ukazania się gazety, wszystkie zaproszenia na wieczór z duchami zostały wyprzedane.
Sporą ich część, jak się okazało, zamówił dom książęcy von Ratibor, zapowiadając, że niecodzienną imprezę zaszczyci obecnością sam książę Viktor I z małżonką, który zajedzie tu karocą z pałacu w Gross Rauden, a potem spędzi noc na starym zamku na Ostrogu.
Informacja o książęcych planach lotem błyskawicy rozniosła się w szacownych kręgach towarzyskich Ratibor. Wiktor, obcujący zwykle z ludźmi swojego stanu, najlepiej z koneksjami na dworach w Berlinie czy Wiedniu, stronił bowiem od miasta, którego nazwę miał w swojej tytulaturze.
Zapachniało arystokratycznym skandalem. Hotel Caf Residenz postrzegany był co prawda jako ekskluzywny przybytek, zapewniający więcej niż godziwy nocleg, świetne dania wszystkich europejskich kuchni i do tego alkohole z całego świata, ale, niestety, również jako przybytek z łatką najlepszego nad górną Odrą, choć dość drogiego lupanaru. Wyrafinowanych uciech cielesnych, zasobnym w gotówkę gościom, dostarczały tu wypielęgnowane, nieźle wykształcone i elokwentne nierządnice, sprowadzane z najdalszych zakątków Niemiec i monarchii Habsburgów oraz Bałkanów. Sprzyjały temu bezpośrednie kolejowe połączenia Ratibor z Berlinem, Wiedniem i Konstantynopolem. Dziwki obieżyświatki mogły swobodnie podróżować, stacjonując w Caf Residenz, skąd były też rozwożone do okolicznych pałaców junkierskich na junkierskie orgietki.
Nie godziło się zatem, by progi burdelu, nieważne, że elitarnego, przekraczała Jego Książęca Mość z szanowną małżonką i - broń Boże! - młodocianym księciem następcą. Widocznie jednak chęć obserwowania zjawisk paranormalnych okazała się silniejsza, skoro przymknięto oko na tak istotne odstępstwo od dworskiej etykiety.
Zima 1864 roku była na Śląsku ostra. Dachy klasycystycznych i secesyjnych kamienic śródmieścia Ratibor przykrywała gruba warstwa śniegu, gęsto przybrudzona sadzą wylatującą z kominów. Śnieżna bryja szczelnie wypełniała szczeliny śliskiego bruku z granitowej kostki. Połączenia kolejowe notowały częste spóźnienia. Puste wieczorami ulice rozjaśniały wątłe światła gazowych latarni, ustawionych wzdłuż najbardziej reprezentacyjnych arterii mroźnego miasta.
Burmistrz Schwartz puszył się jak paw mówiąc o latarniach. Ratibor był pierwszym miastem Rejencji Opolskiej, które mogło się pochwalić tym osiągnięciem techniki i miejską rozdzielnią gazu. Nie pierwszy zresztą raz magistrat Ratibor pokazał, w czym jest przyszłość. Nie dalej jak rok temu, nakazano, by wszystkie nowe kamienice miały toalety na półpiętrach, a nie latryny w oficynach. Z tego też względu zaczęto budowę pierwszych odcinków miejskiej kanalizacji, która odprowadzała tony śmierdzących zrzutów do Odry. Ratibor, i to dosłownie, oczyszczał się z fekaliów, choć nakazano szczególną ostrożność przy spożywaniu wody z rzeki.
Odporne na niskie temperatury były dzwony miejskich kościołów. Wielki spiżowy święty Marceli z wieży kościoła farnego wydawał się z siebie regularne, charakterystyczne, głębokie i niskie dźwięki: co kwadrans, trzydzieści minut i pełną godzinę. Dawał znak, że Ratibor żyje, tyle, że życie przeniosło się z gwarnych zazwyczaj ulic pod dachy. Mieszkańcy kryli się po zmierzchu w ciepłych domach. Bogatsi okupywali liczne restauracje, piwiarnie i winiarnie. Prawdziwe oblężenie przeżywała Ring Caf, w narożu Nowej i Kapitulanej (Domsstrasse). W zeszłym roku ustawiono tu kilka stołów bilardowych. Natychmiast pojawili się liczni amatorzy uderzania końcówką kija w kolorowe kule i to mimo wysokiej ceny dwóch talarów za godzinną rezerwację stołu.
3.
Doktor Oskar Amadeusz Notzny, wykładowca historii starożytnej, wytrawny znawca hebrajskiego, greki i łaciny, przeżywał w Ratibor egzystencjalne załamanie, co rychło miało fizjologiczne objawy w postaci przyspieszonego tętna i częstych bólów w klatce piersiowej. Lekarz zaopatrzył Notznego w spory zapas kropli walerianowych oraz ziołowe herbatki na bazie mięty i melisy.
25-letni absolwent uniwersytetu w Berlinie, świetnie zapowiadający się wykładowca akademicki i badacz, nie dostał wymarzonej posady w katedrze starożytnego Egiptu i musiał szukać zatrudnienia w podrzędnym gimnazjum poza stolicą. To było źródło depresji, z którą się zmagał. Zamykał oczy i widział siebie na wymarzonej uczelni. Ale nie przenosił się do Berlina, nie znikał z Ratibor. Otwierał je i znów ogarniała go prowincjonalna rzeczywistość.
Pół biedy, gdyby oferta zatrudnienia nadeszła, dajmy na to, z pięknego Breslau albo Knigsberg. Obydwa wielkie, prowincjonalne miasta Królestwa Prus zapewniały dostatek towarzyskiego obcowania z naukowcami z wyższej półki. Otwierały dostęp do zasobnych w manuskrypty i starodruków bibliotek oraz archiwów. Wieczory można było spędzać w licznych teatrach, renomowanych restauracjach czy zwykłych tancbudach, stylizowanych ostatnio na orientalną modłę. Ratibor nie dawał takich luksów, choć można sobie wyobrazić znacznie gorsze miejsca, jak choćby pobliski Rybnik albo Leobschtz.
Familia Notznego, żyjąca od wieków z prowadzenia niewielkiego składu kolonialnego w Lubece, nie zapewniła mu solidnego finansowego zaplecza, poza opłaceniem kosztów nauki i wynajęcia stancji w Berlinie. Młody naukowiec nie mógł więc długo wybrzydzać. Oferta z królewskiego gimnazjum ewangelickiego w Ratibor wydawała się najatrakcyjniejsza finansowo - miesięczny angaż warty trzysta talarów, do tego wikt i opierunek oraz pokój na drugim piętrze starej klauzury dominikanek, w której ulokowano szkołę.
Notzny miał już za sobą pięć miesięcy w Ratibor i pracę z młodzieżą różnych wyznań, która solidne podstawy filologii klasycznej poznała dzięki pasji świętej pamięci profesora Karla Lachmanna. To przedwczesna śmierć tego nieodżałowanego wykładowcy, wywołana prątkami gruźlicy, otworzyła synowi kupca z Lubeki drzwi do szkoły w Ratibor.
Oskar walczył wieczorami z dokuczliwą depresją w dawnej ciemnicy dominikanek. W małym pomieszczeniu starej klauzury, przylegającym do wieży kościoła św. Ducha. W gotyckiej świątyni, po przegnaniu sióstr, jednali się teraz z Bogiem miejscowi protestanci. Do ulubionej celi Notznego, przez z grubsza pół tysiąclecia, wtrącano zakonnice, które za kratą ascetycznej klauzury, mimo ślubów czystości, zgrzeszyły własnym ciałem i krnąbrnością. Miały tu, w ciemnicy, czas na gruntowne przemyślenie występków i ponowną bezkrytyczną akceptację zakonnej reguły, brutalnie odzierającej młode dziewice z instynktów, jakimi obdarzyła je natura.
Zobacz galerię (1) |
Komentarze społecznościowe |