Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Miłość na emeryturze
Nie poznali się tak jak to bywa teraz w modzie, na serwisie randkowym w Internecie tylko tradycyjnie, w sanatorium w Nałęczowie. Od razu wpadli sobie w oko. Tak mocno, że w ubiegłym tygodniu wzięli ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego w Raciborzu. Pan młody miał 89 lat, a panna młoda 10 lat mniej.
Zygmunt Dębiński mieszka w Raciborzu prawie pół wieku. Jego świeżo poślubiona żona Genowefa Świątek, urodziła się pod Warszawą i niemal całe swoje życie spędziła w stolicy. Pan Zygmunt ma trzy córki, pięcioro wnucząt i jednego prawnuczka. Pani Genowefa ma dwie córki, czworo wnucząt i prawnuka. Jej córki nie są zachwycone powtórnym zamążpójściem mamy, ale ona sama niewiele sobie z tego robi. - Córki nie mają nic do powiedzenia. Z ich zdaniem liczyłam się całe życie. Teraz już nie muszę.
Genowefa i Zygmunt spotkali się latem 2008 roku, na przełomie maja i czerwca w sanatorium w Nałęczowie. On miał kłopoty z oskrzelami i wciąż jeszcze nosił żałobę po śmierci żony. Ona praktycznie sama wychowała trzy córki i teraz cieszyła się zasłużoną emeryturą. Zobaczyli się przy stole w jadalni. Potem były wspólne spacerki. Pewnego dnia pana Zygmunta przewiało, zachorował i trafił do izolatki. Pani Gienia dbała, by pielęgniarki na czas przynosiły mu posiłki, by niczego mu nie brakowało, nawet zdarzało jej się rugać lekarzy, gdy zbyt długo nie zachodzili do pokoju chorego.
Po wspólnie spędzonych kilkunastu dniach postanowili kontynuować znajomość. Zaczęli się odwiedzać. Pan Zygmunt jeździł do stolicy, pani Genowefa odwiedzała go w Raciborzu. Jednak te okazjonalne wizyty przestały im wystarczać i w środę, 10 lutego, postanowili sformalizować swój związek w raciborskim USC.
Na razie mieszkają wspólnie w Raciborzu, ale pani Genowefa nie ukrywa, że strasznie tęskni za Warszawą. - Nie za miejscem, ale tam jest moja rodzina, a nie przesadza się starych drzew - mówi w zadumie. Widać jednak, że tęskni i za rodziną i za miejscem, bo o Warszawie opowiada z dumą i sentymentem. To tam jako 13-latka przeżyła powstanie. - Byłam w harcerstwie, ale nie walczyłam - wspomina. - Oczywiście chodziliśmy stawiać barykady. Nic w tym nadzwyczajnego. Nasi żołnierze z AK walczyli, a cywile garnęli się, by im pomagać. Jeszcze w czasie powstania zachorowała na tyfus, bo napiła się wody z Wisły. Potem trafiła do obozu w Pruszkowie%u2026
Historia pana Zygmunta jest równie ciekawa. Urodził się w kolonii osadników Biduń w województwie lwowskim. Ale w 1940 roku, w lutym, o 4 rano wpadli do domów radzieccy żołnierze i kazali się pakować. - Powiedzieli, że Ukraińcy was nie chcą tutaj i teraz ZSSR nas bierze do siebie. Na spakowanie dali godzinę. Potem miesiąc jechaliśmy za Ural. Wreszcie wysadzono nas w powiecie swierdłowskim. A tam nic tylko tajga. To właśnie w lesie najwięcej osób pracowało, bo przecież jakoś trzeba było żyć. Ci młodsi i najbardziej sprawni, tak jak 18-letni wtedy Zygmunt, pracowali w kopalni złota. Ponad trzy lata wydobywał ten cenny kruszec.
Tymczasem w 1943 roku gruchnęła wieść, że przy armii radzieckiej tworzy się wojsko polskie. - Myśmy tam, na tej głuszy, nic nie wiedzieli. Nie wiedzieli nawet, że Anders wyprowadził polskie wojsko do Iranu i że w ogóle było jakieś wojsko polskie.
Jak tylko Polacy na Uralu (a w 1940 roku wywieziono tam ponad milion naszych rodaków) dowiedzieli się, że powstaje polska armia, tłumnie ruszyli do Siedlc nad Okę. Był wśród nich również pan Zygmunt z ojcem i trójką kolegów. W komendzie uzupełnień stawili się trzy godziny po tym, jak usłyszeli wiadomość o tworzeniu się rodzimej armii. - 9 sierpnia byliśmy już w Siedlcach - wspomina pan Zygmunt, który wydarzenia sprzed 60 lat pamięta tak dobrze jakby działy się wczoraj. W Siedlcach trafił do IV zapasowego pułku 1 Dywizji Piechoty. Tam też rozpoczął się jego marsz znad Oki nad Łabę. Po drodze były: Pilica, Lublin, Chełm, Kołobrzeg, Wał Pomorski, forsowanie Odry, osłona Berlina od północnej strony, aż dotarł nad Łabę.
W maju 1945 roku wojna się skończyła. Wtedy jednak żołnierze usłyszeli, że trzeba ratować młode państwo polskie, bo jest w niebezpieczeństwie. Tych znających język rosyjski i ukraiński delegowano na wschodnią granicę. Pan Zygmunt 2 grudnia 1945 roku trafił do Wojsk Ochrony Pogranicza. Najpierw do Włodawy, gdzie tworzono pierwsze strażnice. Tam poznał swoją pierwszą żonę. Jednakże powojenna służba na wschodnich rubieżach do łatwych nie należała. Niedobitki Niemców, własowcy, UPA%u2026 Polscy żołnierze dostawali kartki z wyrokami śmierci. Bywało, że ten i ów kolega nie wrócił z patrolu%u2026
W 1946 roku Zygmunta przeniesiono na zachód, do Lubania. Postanowił też kontynuować edukację. Wyższą Szkołę Piechoty w Rembertowie opuścił ze stopniem podporucznika. Potem były kolejno Gliwice a w 1962 roku WOP w Raciborzu. Na emeryturę odszedł w 1976 roku jako podpułkownik. Potem działał w służbach cywilnych, choć też odrobinę powiązanych z wojskiem, takich jak obrona cywilna.
Po śmierci żony dla pana Zygmunta najgorsza była samotność. Mimo serdeczności bliskich. Bo oni owszem, chętnie przychodzą, pobędą godzinkę lub dwie, a potem kolejne 22 godziny nie ma do kogo ust otworzyć. Telewizor i książki przestają wystarczać. - Bardzo kocham wszystkie kobiety, dlatego bardzo cieszę się, że znalazłem Gieniusię - mówi z uśmiechem i czułością patrząc na żonkę.
Na razie małżonkowie mieszkają w Raciborzu. Wstają rano, zajmują się domem, potem grają w karty, dużo rozmawiają. Częściej o tym co już za nimi. Wciąż też nie podjęli ostatecznej decyzji: Warszawa czy Racibórz.
Jola Reisch
Zobacz galerię (1) |
Komentarze społecznościowe |