Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Sopot - złodziejka czasu
Wychowałam się w Gdyni i po wielu latach musiałam do niej wrócić. Okazało się, że jak ktoś raz mieszkał w mieście, które daje przestrzeń do spacerów i rozmyślań, nie może już mieszkać w innym miejscu. Dzisiaj, kiedy spaceruję plażą i zwykle trafiam do Sopotu, nie mogę się nadziwić, że tak długo próbowałam układać sobie życie w innym mieście.
Spacer plażą od Gdyni Orłowa do Sopotu to jedna z najpiękniejszych wędrówek, która zimą zajmuje dużo więcej czasu, niż latem. Zamiast piasku jest śnieg, morze częściowo zamarznięte, mnóstwo łabędzi i mew. Idzie się ciężko, buty wpadają w małe zaspy, które pięknie skrzą w słońcu. Powietrze jest tak ostre, że zupełnie nie czuć zapachu morza, tylko wiatr zostawia dziwny słony posmak na ustach. Oblizywanie ich to niezbyt dobry pomysł, bo mróz natychmiast zaczyna szczypać wilgotne miejsce. Wiatr jest niewielki, przepiękna pogoda, chociaż, kiedy zbliżam się do sopockiego molo, słońce znika, niebo robi się biało - szare, gęste chmury wiszą nisko i w końcu zaczyna padać śnieg. Znowu!
Tej zimy jest naprawdę przepięknie. Płatki spadają tak powoli, lekko, siłą własnego ciężaru i grawitacji, bo wiatr przenosi je ledwie o kilka centymetrów. Ucichło wszystko dookoła, tylko mewy krzyczą nade mną; zbliżam się do molo i tutaj jest ich najwięcej. Wchodzę na molo bocznym wejściem od strony Grand Hotelu. Zupełnie nie widać desek, wszystko jest białe, zasypane są nawet ławki i barierki. Na barierkach siadają ogromne mewy i z tępym wyrazem oczu przekrzywiają głowy pozwalając fotografować się nielicznym spacerowiczom. Niżej, tuż przy linii brzegowej łabędzie spacerują po zamarzniętej wodzie i łapią kawałki chleba rzucane przez krzyczące dzieci. Przechylam się przez barierkę i obserwują oblodzone belki, na których wspiera się molo; wyglądają baśniowo.
Śnieg pada nadal, ale jest go w powietrzu niewiele. Lekkie, jak piórka płatki osiadają mi na rzęsach i ustach. Oblizuję się i mam ochotę na kawę. Brakuje mi w powietrzu zapachu. Wtulam się w swój szal, który pachnie francuskimi perfumami. Jest mi ciepło i dobrze.
Wychodzę z molo mijając małe lodowisko, Dom Zdrojowy i skręcam w ulicę Haffnera do "Bookarni". To prawdziwie magiczne miejsce w centrum miasta, spokojne,. Ciepło i przytulnie. Od podłogi do sufitu półki z książkami, kilka stolików, na których leżą pozostawione przez innych książki, przyjazna obsługa. Zamawiam latte z syropem z macadamii i daję pracownicy listę książek, które chcę przeczytać. Zajmuję stolik przy oknie i popijam kawę. Pachnie cudownie i tak smakuje. Sprzedawca stworzył prawdziwe dzieło sztuki z syropu i spienionego mleka: odlatujące mewy. Od pracującej tu przemiłej dziewczyny dostaję kilka książek z mojej listy. Przez godzinę czytam wspomnienia towarzyszki życia Picassa. Czasu nie ma.
Jestem ja, są tysiące książek, jest zapach słodkiej kawy i muzyka w tle. Patrzę przez okno i obserwuję uliczkę zasypaną śniegiem. Naprzeciw wielki szyld na starej sopockiej kamienicy: "na sprzedaż". W myślach już tu mieszkam i codziennie zaczynam dzień od kawy w "Bookarni" i spaceru na molo. Kupuję cztery z sześciu książek i planuję cudowny wieczór. Ten dzień ukradłam dla siebie.
Zobacz galerię (5) |
Komentarze społecznościowe |