Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
W poszukiwaniu piękna w Sopocie
„Tajemnica życia leży w poszukiwaniu piękna” powiedział Oscar Wilde. Kiedy patrzę wstecz na swoje życie, z całą pewnością mogę stwierdzić, że do zeszłego roku nie szukałam tego piękna, choć ono właziło mi w oczy z całą siłą...
...zaglądało mi do duszy, stukało w ramię. Czasem widziałam jakieś jaśniejące punkty i zachwycałam się, przeważnie książkami, później muzyką, architekturą, ładnymi przedmiotami, atmosferą miejsc....
Dzisiaj moim celem jest poszukiwanie piękna i sprawianie sobie przyjemności, co znakomicie się łączy, bo przyjemność sprawia mi przede wszystkim to, co jest piękne.
Wiosna w Gdyni i Sopocie zaczyna się zawsze słonecznymi dniami i ostrym powietrzem, pachnącym morzem, rzadko ziemią. Patrzę przez okno i zachwycam się czystym niebem, kolorem morza, słońcem, a wychodząc z domu ubieram ciepły szal, kapelusz i rękawiczki. Schodzę sopockim deptakiem i idę na plażę. W knajpkach nie zaczęto jeszcze wiosennych porządków i krzesła stoją przechylone, oparte o stoły, za to w środku już więcej ludzi; pewnie tak, jak ja wyszli na spacer, ale zimny wiatr zagonił ich do wnętrz. Opierają dłonie na filiżankach i kubkach, rozgrzewają się. Za kilka tygodni zacznie się sopocki sezon i ogródki kawiarniane zapełnią się turystami.
Kiedyś lubiłam te Sopoty, czekałam na lato, żeby wtopić się w tłum, poczuć wakacyjny nastrój, spacerować deptakiem w dół do molo i w górę do "Złotego Ula". Teraz jest "Ul" i nie chodzę już tam na kawę. Z nowych miejsc, które powstały w ostatnich latach, zdecydowanie lubię "Bookarnię", sushi w "Krzywym Domku", belgijską czekoladę w "Domu Czekolady" i "Nescafe". Ze starych miejsc odwiedzam czasem "Błękitnego Pudla", kawiarnię "U Hrabiego", czasem wieczorami poza sezonem "Spatif", gdzie samozwańczy geniusze dyskutują o marności świata.
Nie mam ochoty spacerować dzisiaj brzegiem morza, ciągnie mnie raczej w wąskie uliczki, gdzie nawet latem można znaleźć święty spokój. Okazuje się też, że nie mam wiele czasu, za niecałe dwie godziny muszę być w pracy. Ruszam deptakiem w górę. Mijam piękny kościół świętego Jerzego. Wiele lat temu wymyśliłam, że kolorowe anioły za ołtarzem to stróże miasta Sopotu. Wchodzę na chwilę, siadam w ławce i chłonę ciszę oddychając charakterystycznym zapachem święconej wody, kamienia, drewna, kwiatów, palących się świec. Wychodząc zatrzymuję się na chwilę pod chórem i zapalam świeczkę za chorego synka mojego przyjaciela.
Ulicą Podjazd kieruję się w stronę Górnego Sopotu, moich ulubionych cichych uliczek. Przechodzę ruchliwą Niepodległości i idę w górę. Skręcam w Armii Krajowej, zwalniam, zaczynam prawdziwy spacer, chociaż jestem już tak blisko celu. Cisza. Wiele domów to stare secesyjne kamienice. Mam swoje ulubione, z omszałymi kolumienkami na balkonach i zniszczonymi drzwiami wejściowymi. Lubię myśleć, że otwieram drzwi jednej z kamienic dużym kluczem z całego pęku, że te klucze upadają mi na ziemię z głośnym stuknięciem, że zamek otwiera się ze szczękiem, a drzwi po otwarciu pokazują inny świat, innych ludzi, staruszków czytających stare książki w starych fotelach i pod starymi lampami z wielkimi abażurami.
Wchodzę w ten inny świat i siadam w ciemnozielonym fotelu. Sięgam po album ze zdjęciami starego Sopotu. Czytam historię domu, w którym żyła rodzina Mirona Białoszewskiego, później wyszukuję informacji o Zbigniewie Herbercie, który krótko zamieszkiwał przy ulicy Haffnera. Zapada zmierzch, zapalam lampę i obserwuję cienie w pokoju, które przesuwają się coraz wolniej, aż zatrzymują się przy swoich właścicielach, kiedy miodowy abażur przestaje się chwiać. Jeden ze staruszków siada przy fortepianie i gra koncert Rachmaninowa.
Czas na mnie. Wychodzę zamykając za sobą ciężkie drzwi i mrużę oczy od słońca. Skręcam w leśny dukt, czyli w ulicę Konopnickiej, która tylko na początku jest fragmentem uliczki wyłożonej kocimi łbami, a po kilkunastu metrach łagodnie unosi się w górę i staje się leśną ścieżką. Po lewej stronie mijam domy i kamienice, po prawej mam las zamieszkany przez Fauny. Wieczorami jest tu wyjątkowo magicznie, ale w dzień też bywa tajemniczo. Jestem w mieście, ale w lesie, nad morzem, a jakby w górach. Słońce ledwo prześwieca przez wysokie drzewa, a ptaki śpiewają głośno, jakby to był świt. Pachnie lasem i ziemią. Jeszcze nie jest zielono, ale to wiosna i kiedy zamykam oczy, pod powiekami widzę tylko kolor zielony.
Ścieżka rozwidla się, schodzę w dół i otwieram bramę zatrzymując się na chwilę przed pensjonatem. Kiedy wchodzę na drewniane schody, Flora bezgłośnie zeskakuje ze starego magla stojącego na ganku i siada przy misce. Otwieram stare, drewniane drzwi, zdejmuję płaszcz, idę do kuchni po kocie jedzenie, później siadam w fotelu obok rzeźby Fauna - dobrego ducha pensjonatu.
- Jestem, Wacławie. Mam mnóstwo pracy, ale jak ale myślę, że najpierw opowiesz mi jakąś historię. Coś pięknego. Bo wiesz, najbardziej lubię szukać piękna w życiu, piękno mnie uszczęśliwia.
Zobacz galerię (3) |
Komentarze społecznościowe |