Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Czarna legenda Marcina Portasza
Małopolski najsławniejszy zbój to oczywiście Janosik - harnaś nad harnasie, który złym i bogatym odbierał a biednych obdarowywał i przed nieprawością bronił. Jak wiadomo, legendarny i filmowy Janosik to postać częściowo autentyczna, stworzona w oparciu o kilka postaci. Zbójowanie w swoim czasie było bowiem w Małopolsce procederem znanym, choć prawdziwym zbójom spod Giewontu, Pilska i Babiej Góry, daleko do szlachetnego i przystojnego Janosika.
Znani z okrucieństwa i braku litości przemierzali w poszukiwaniu łupów Tatry, Gorce i Beskidy, zapuszczając się czasem do Dobczyc, Myślenic, ba! Nawet do Krakowa. Tam gdzie dzisiaj znajduje się miły i cienisty park Bednarskiego, na podgórskich krzemionkach, znajdował się niegdyś gęsty las a w nim karczma, nie przez przypadek zwana "Na Zbóju". W wielu miejscowościach podbeskidzia przekazywano sobie z ust do ust legendy o wyczynach tych złoczyńców, którzy niejedno mieli na sumieniu.
Jednym z takich zbójów był żyjący w XVII w. Marcin Portasz, którego wyczyny prawdziwe wyczyny tak mocno przemieszały się z ponurą sławą, że dzisiaj doprawdy trudno oddzielić prawdę od czarnej legendy. Marcin pochodził z Bystrec nad rzeką Orawą koło Dolnego Kubina. Był więc z urodzenia Słowakiem. Tam też zaczął zbójować i zasłynął z czynów, które powtarzane z ust do ust, zapewne ze znaczną przesadą, stworzyły obraz największego okrutnika polskich słowackich gór. Poszukiwany i przyciśnięty przez depczących mu po palcach hajduków, przeszedł bowiem Portasz przez Polską granicę i z Pawłem bratem swoim i dwudziestoma piąciema po Żywieckim Państwie i innych okolicznych Państwach zbójstwem swym bardzo grasował, plebanie, dwory ślacheckie rabował. Marcin sporo musiał narozrabiać, skoro przez niego dwory ślacheckie i miasta postronne się wartowały, a pomiędzy Suchą Beskidzką, Makowem Podhalańskim i Żywcem drogi opustoszały. Nic dziwnego. Trzydziestu uzbrojonych i obeznanych ze swoim "rzemiosłem" chłopów to poważne zagrożenie. Słano tedy prośby, monity i apele do starostów a nawet do wojewody w Krakowie ale bez echa. Dopiero wyczyn Portasza i jego kompani który miał miejsce w dniu 16 lipca 1688 r. zmusił władze do działania. W tym to dniu banda porwała urzędnika, niejakiego Marcina Jaszkę. Związanego zawieźli do karczmy w Rajczy, posyłając jednocześnie wiadomość żonie porwanego, że jeżeli chce męża zobaczyć żywego ma przywieźć okup. Przerażona małżonka, na koniu co prędzej przyniosłwszy dukatów 360 a talarów bitych 470, cały pieniądz złożyła w ręce Portasza. Zbójca okup przeliczył pod karczmą, po czym, na oczach żony i gości karczemnych Marcina Jaszkę tyrańsko, aż do śmierci zabili, strzeliwszy mu dwaj z kompaniej pod pachy kulami. Nie dość na tym. Rozochocona alkoholem kompania wymyśliła sobie makabryczną zaiste rozrywkę. Trupa Jaszkowego rzucili na ziemię a złapanemu przypadkowo młodemu pocholikowi kazali uciąć mu głowę siekierą. Przerażony chłopak drżącymi rękoma kilka razy rąbiąc ze szczęką szyje okrutnie odciął. Sprawy zaszły za daleko.
Wieść o zbrodni spłynęła do Krakowa szybciej niż wody Wisły i Soły. Z Wawelu wysłano w celu ujęcia Portasza 40 osobowy oddział zamkowej piechoty, który szybko przybył w beskidzkie strony dając popis sprawności śledczej. W krótkim czasie za kratkami znalazła się kopa podejrzanych, których zamierzano criminaliter sądzić, ale urząd nie mając na nich nic dokumentalnego tego uczynić nie mógł. Sytuacja stała się nieco niezręczna. Urząd wojewody nie mógł ot tak przyznać się do spektakularnej pomyłki. Miast 25 zbójców złapano kilkudziesięciu zupełnie niewinnych obywateli. Ratując honor zamkowej piechoty pojmanych przewieziono do złodziejskiej baszty na Wawelu i przetrzymano tam przez następne kilka niedziel. Po dokładnych przesłuchaniach obarczono też dwoje winą. Tomasza Dudkę z Milówki oraz jego córkę Reginę oskarżono o współudział w zbrodni. Tomasz miał kilka razy udzielić Portaszowi i jego kamratom noclegu a Regina... towarzyszyła im w czasie noclegu służąc wdziękiem swego ciała. Wyrok na obydwojgu zapadł surowy, nieproporcjonalny do winy. Ojciec z córką zostali ścięci. Po wykonaniu wyroku resztę obywateli puszczono wolno. A co z Portaszem? Główny winowajca rozpłynął się w powietrzu. Legenda mówi, że najpierw rozłączył się z kupy, tylko z bratem Pawłem chodził a na ostatku do Krakowa zimą przyszedł. Tu podał się za... kupca i jawnie na rynku sprzedawał srebro, pochodzące oczywiście z rabunków. Oferowany do sprzedaży srebrny złom wyglądał jednak podejrzanie. Doświadczeni krakowscy kupcy dali więc znać komu trzeba i Portasza zamknięto w ratuszowych kazamatach. Jeszcze raz udało mu się jednak przechytrzyć wymiar sprawiedliwości. Pomógł mu ziomek, student węgierski, który podał się za jego faktora. Biegle władający węgierskim, niemieckim i łaciną scholar, zdołał przekonać rajców o kupieckiej tożsamości zbója. Ten, czując stryczek na szyi, zostawił srebro w zastawie i zobowiązał się dostarczyć attestacyję dobrej swej sławy jako kupiec uczciwy. Tego samego dnia uciekł z miasta wraz z bratem Pawłem i węgierskim studentem, a uciekać musieli szybko, skoro już w nocy przybyli do Państwa Żywieckiego. Zmęczony drogą, zmarznięty, głodny i spragniony zbój, zawitał do domu swej kochanki, Reginy, nieszczęsnej ofiary wyroku sądowego wykonanego w lecie na wawelskim wzgórzu. Zbója przyjęła, zachowując zimna krew matka Reginy. I tu skończyła się legenda. Zbójca dostał gorącego mleka i strawę a gdy tylko wyszedł, kobiecina zaalarmowała okolicznych chłopów, którzy ośladą albo torem po przepierzchu śniegu, na łace zwanej Srobite w kolebie susząc się, onego tam napadłszy samotrzech uchwycono i do zamku, do Żywca przyprowadzono. Działo się to 28 XII 1688 r. Straszna musiała być zaciętość Żywieckich mieszczan na Portasza, zapewne proporcjonalna do doznanych krzywd, skoro dzień i noc trzymało nad nim straż trzydziestu chłopa. Nie długo jednak. 10 stycznia 1689 r. po krótkim osądzie zapadł wyrok skazujący Portaszów na karę śmierci, do której wykonania sprowadzono kata o imieniu Jur aż z Krakowa. Bracia śmierć ponieśli na górze Grojec, gdzie przybyło ponoć dwa tysiące ludzi. Aż wierzyć się nie chce bo sam Żywiec tylu mieszkańców wówczas nie miał. Wyrok wykonywano długo. Najpierw na zamku braci smolnymi pochodniami męczono. Następnie mu pasy dwa na plecach udarto i dwie ręce ucięto, aby wreszcie jeszcze żywego na haku jako hetmana zawieszono. Paweł cierpiał niewiele mniej gdyż najpierw połamano go kołem a następnie w to koło wplatając życia pozbawiono. Taki był koniec czarnej legendy i czarnego żywota Marcina Portasza.
Andrzej Komoniecki, Chronografia albo dziejopis żywiecki, Żywiec 1987
Komentarze społecznościowe |