Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Na tropie magii mnicha Rudolfa
Aby zapewnić sobie szczęście, a także opływać w ziemskie dobra, uprawiają przez Boga znienawidzone praktyki. W noc Bożego Narodzenia zastawiają stół dla królowej nieba, którą powszechnie nazywają panią Holdą, aby ich wspomagała...
Ten krótki fragment z tajemniczego rękopisu mnicha Rudolfa do dziś nie przestaje intrygować naukowców. Odnalezioną w klasztorze w Rudach średniowieczną księgę ochrzczono mianem katalogu magii.
Holda, Hölle, Huldy, Frau (Pani) Hölle, z niemieckiego Hollen bądź Hulden. W opracowaniach poświęconych mitologii starogermańskiej to demon kobiecy wyższego rzędu. W południowych Niemczech nazywaną ją Perchtą. Germanie wierzyli, że może mieszkać wszędzie. Pod ziemią, w drzewach lub źródłach. Mówiono o niej, iż to przewodniczka istot demonicznych, przyjaznych bądź wrogich ludziom. Władczyni podziemnego świata umarłych, ale i opiekunka noworodków, które mogła obdarzyć nadnaturalną mocą. Okiełznała przyrodę. Zsyłała burze, zawieruchy, śnieżyce, rzęsiste deszcze. Od niej zależała pomyślność uprawy roli. Wysługiwała się wiernymi sobie demonami - koliami lub huldami.
Obok potężnej Holdy, Rudolf wspomina inne mityczne bóstwa: - „Składają ofiary swym trzem siostrom, które poganie nazywają Clotho, Lachesis i Atropos, aby im użyczały bogactwa”. Wspomniane siostry to mojry , a moira z greckiego to los, przeznaczenie lub szczęście. Pisali już o nich Homer i Hezjod. Były córkami nocy, w innej wersji Zeusa i Temidy. Wyobrażano je sobie jako prządki, na których wrzecionie znajduje się nić życia. Lachesis ją przędła, Kloto odmierzała i zwijała, a Atropos przecinała, gdy żywot dobiegł końca. Grecy wierzyli, że każdy ma swoją mojrę. Bano się ich, bo porywały duszę do podziemia. Były nieubłagane. Uosabiały prawo, które muszą przestrzegać ludzie i bogowie. Występowały jako boginie śmierci. Wierzono, że pojawiają się przy narodzinach dziecka. Stawały przy kołysce i przepowiadały noworodkowi przyszłość. Clotho me, sacua necauit (Kloto mnie sroga zabiła) – mówiono jeszcze w średniowieczu.
Poza słynną Księgą henrykowską z klasztoru cystersów w Henrykowie i katalogiem magii z Rud, żadne inne rękopisy przechowywane w śląskich klasztorach białych braci nie spotkały się z tak dużym zainteresowaniem świata nauki. Henrykowski manuskrypt to bezcenny pomnik języka polskiego. Dzieło z rudzkiego opactwa od stu lat fascynuje etnografów i demonologów. Wszystko za sprawą dziwnych praktyk, o których mnich usłyszał w konfesjonale, a potem spisał po łacinie na pergaminie.
Oryginalny tytuł rękopisu brzmi: Summa de confessionis discretione. - Evangelia dominicalia cum orationibus brevibus (pierwszy człon nazwy oznacza w tłumaczeniu „Traktat o tajemnicy spowiedzi”). Autor: Rudolphus (Rudolf). Księga liczy 148 kart, zapisanych ręką jednego skryby. Na każdej jest 31 wierszy tekstu. Pierwsze są dość sztywne. Dalsze lepiej wyprawione. Wszystkie liniowane czarnym atramentem. Zdobienia skromne – to raptem lekko uwydatnione farbą czerwone nagłówki i inicjałki różnych rozmiarów (jedynie te większe ożywia skromna kaligrafia piórkowa w niebieskim kolorze). Księgę wymienia XVI-wieczny inwentarz ksiąg rudzkiego opactwa. Obecne miejsce jej przechowywania: zbiory specjalne biblioteki Uniwersytetu Wrocławskiego. Sygnatura: I Q 160.
Zawartość treściowa Traktatu dzieli się na cztery księgi traktujące o: godności stanu kapłańskiego i należytym sprawowaniu sakramentów świętych (I), trzech pierwszych przykazaniach dekalogu i grzechach przeciwko Bogu (II), siedmiu dalszych przykazaniach (III) i sakramencie pokuty (IV). Określenie „katalog magii” odnosi się tylko do księgi III, rozdziałów VIII-X. Rudolf napisał tam m.in.: „Chcąc znać przyszłość jak Bóg, zważają na sny, wierzą w znaki, robią horoskopy z ognia, leją gorący ołów, aby zbadać losy ludzi”.
Do dziś stawiane są pytania: kim był tajemniczy mnich? o kim pisał? gdzie stworzył swoje dzieło? jak księga trafiła do Rud i co się z nią działo po sekularyzacji opactwa? Zacznijmy od 1810 r., kiedy to królewscy urzędnicy wygnali mnichów i weszli w posiadanie księgi.
Upokorzony król pruski Fryderyk Wilhelm III miał jeszcze żywo w pamięci klęskę swojej 72-tysięcznej armii w bitwie pod Jeną-Auerstädt (1806). Napoleon Bonaparte święcił w Europie triumfy. Pokonał wojska rosyjskie pod Frydlandem. Wyszedł zwycięsko z kampanii na Półwyspie Iberyjskim. Pobił wojska austriackie pod Wagram (1809). Szykował się do inwazji na Rosję cara Aleksandra I. Tymczasem berliński skarbiec Hohenzollernów świecił pustkami. Nieudolny Fryderyk rozpaczliwie szukał pieniędzy. Potrzebne były na utrzymanie francuskich wojsk okupacyjnych oraz spłatę kontrybucji wojennych. Za namową swoich ministrów przeprowadził reformy społeczne w archaicznej dość monarchii i zdecydował się sięgnąć po sprawdzony trzysta lat wcześniej w łonie jego familii pomysł na łatwe pomnożenie majątku.
W 1525 r. wielki mistrz krzyżacki Albrecht Hohenzollern przyjął konfesję luterańską i zrzucił mniszy habit, stając się odtąd księciem - władcą świeckiego państwa. Przejęło ono rozległe dobra Zakonu Teutońskiego w Prusach oraz Inflantach. Pozostali przy ślubach rycerze krzyżowcy przenieśli się do niemieckich baliwatów, a nowy wielki mistrz Walter von Cronberg osiadł w Mergentheim w Wirtembergii. Niecałe trzy stulecia później Fryderyk Hohenzollern tak samo potraktował biskupstwa, kolegiaty oraz klasztory. We październiku 1810 r. podpisał edykt sekularyzacyjny (kasacyjny). Kościół katolicki w monarchii pruskiej, mocą jednego tylko aktu, stracił niemal wszystkie dobra ziemskie, uposażenia i przywileje. Urzędnicy królewscy rekwirowali wszystko, co dało się spieniężyć na licytacjach.
26 listopada 1810 r., po nieszporach zakończonych odśpiewaniem hymnu In exitu Israel de Aegypto (Kiedy z Egiptu Izrael wychodził, Ps. 114), mnisi z klasztoru w Rudach zebrali się w refektarzu . Na środku pomieszczenia stał solidny stół nakryty kruczoczarnym suknem. Na nim ustawiono duży srebrny krucyfiks. Opat Bernard Galbiers przyszedł w zwykłym habicie i szkaplerzu. Pontyfikalia pozostawił w szafie swojej komnaty w pałacu opackim. Wykazał dużą niesubordynację wobec królewskiego komisarza Korna. Urzędnik chciał specjalnej oprawy dla czynności, którą miał wykonać. Kazano mu odczytać edykt kasacyjny, przejąć klucze do sejfu i archiwum, insygnia opackie, po czym odprawić mnichów w cztery strony świata. Powiedzieć im wprost: - czcigodni bracia, misja waszego zakonu nad górną Rudą dobiegła końca. Klasztor jest teraz państwową własnością. Idźcie z Bogiem.
Korn skrupulatnie wypełnił polecenie swoich zwierzchników. Pozwolił jednak Galbiersowi wybrać i zatrzymać jeden z krzyży. Zawiesił potem krucyfiks na szyi ostatniego opata i rzekł: - Na zewnętrzny znak godności oddaję ten krzyż, który będziecie nosić aż do śmierci. Majestat króla zezwala wam. Zanim jednak ogłoszono sekularyzację, Galbiers i pozostali mnisi wiedzieli dobrze, co się święci. W porę zabezpieczyli najcenniejsze dokumenty, pieniądze i kosztowności. Choć nie wiadomo dziś, co się wówczas stało z majątkiem opactwa, to jest pewne, że nie trafił w ręce królewskich urzędników, którzy musieli się obejść smakiem. Na licytację 1811 r. trafiło niewiele warte wyposażenie klasztoru. Dochód ze sprzedaży był lichy.
W opactwie otwarto wkrótce lazaret. Zatrudniono w nim kilku cystersów. Wincenty Ostarek, Nepomucen Lorenz i Aleksy Kaffka zostali do posługi duszpasterskiej przy kościele. Byli kolejno pierwszymi proboszczami parafii. Reszta braci rozeszła się na probostwa po okolicznych wsiach. Ostatni opat Bernard osiadł na plebanii przy kościele Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Raciborzu. Pędził tu spokojny żywot rentiera rządu pruskiego z rocznym uposażeniem 1,2 tys. talarów.
Opactwo w Rudach z bagażem swojej ponad 550-letniej historii stało puste. Nie bardzo wiedziano, co z nim począć. Planowano utworzyć tu magazyn rybnickiej landwery a nawet zakład balneologiczny z racji rzekomo cudownej wody bijącej ze źródła w klasztornych podziemiach. Tymczasem w bibliotece nad zakrystią spoczywało ponad 12 tysięcy woluminów, a wśród nich manuskrypt Rudolfa. Tylko jeden człowiek w Prusach wykazywał daleko idącą determinację w ratowaniu zbiorów klasztornych książnic. Wiedział, że należy jak najszybciej je przejrzeć i zabezpieczyć najcenniejsze dzieła.
Profesor Jan Gustaw Bogumił Büsching (1783-1829), bo o nim mowa, pełnomocnik Głównej Komisji Sekularyzacyjnej, syn słynnego berlińskiego geografa Antoniego Fryderyka Büschinga, wytrawny bibliofil, światły człowiek nauki, zdawał sobie sprawę, że tony bezcennych pergaminów, pozostawione bez opieki w opustoszałych śląskich opactwach, muszą czym prędzej znaleźć się we Wrocławiu. Król rozdzielał już kościelne dobra. Położone na odludziu klasztory otrzymywała zasłużona dla berlińskiego dworu szlachta. Opactwa zamieniano na okazałe siedziby możnowładcze. Stare księgi wyrzucano na dziedzińce. Mokły na deszczu, leżały na mrozie i słońcu. Część zasobu palono. Pół biedy jeśli starą klauzurę planowano zaadaptować na szkołę. Tak działo się głównie w miastach. Archiwum i biblioteka od razu stawały się okrasą nowej wszechnicy i jej gabinetu starożytności. Jednak i tak nie dawało to gwarancji, że średniowieczne dokumenty, bogato zdobione rękopisy, inkunabuły i starodruki zostaną należycie zabezpieczone.
Wyposażony w królewski glejt pełnomocnika komisji sekularyzacyjnej, profesor Büsching przystąpił szybko do inwentaryzacji osieroconej spuścizny. Na liście miał 91 śląskich klasztorów, w tym wiele z ponad 600-letnią metryką. Sięgnął do swoich notatek. Dzięki nim miał świetne rozeznanie w zbiorach wszystkich konwentów. Dokładnie przejrzał je bowiem w latach 1809-1810 podczas podróży po Śląsku odbytych z ramienia Królewskiej Sekcji Oświaty Publicznej (Königliche Section des öffentlichen Unterrichts). To były swoiste przeszpiegi. Żalił się po nich, że wiele skarbnic zastał w ogromnym nieładzie, a przechowywane woluminy w godnym pożałowania stanie. Pobieżne oględziny nie pozostawiały jednak złudzeń co do ogromnej wartości spuścizny.
Z zachowanych akt podręcznych prof. Büschinga wynika, iż tropił dzieła historiograficzne, głównie te do poznania dziejów Śląska. Jego uwadze nie uszły żadne kroniki. Nie pomijał dzieł pisarzy starożytnych, kodeksów prawa kościelnego i cywilnego, tytułów z zakresu medycyny. Bezsprzecznie wybitny znawca – powiedzieliby dziś o nim bibliotekarze i antykwariusze. Kiedy król Fryderyk ogłaszał kasatę dóbr kościelnych, Büsching miał gotowy plan założenia centralnej biblioteki śląskiej we Wrocławiu (późniejszej biblioteki uniwersyteckiej). Jego ludzie natychmiast docierali do klasztorów, przeglądali pobieżnie książnice, a najwartościowsze zabytki, w tym te znajdujące się na liście ich szefa, przygotowywali do wysyłki.
Nie obyło się bez kłopotów. Główna komisja kasacyjna zażądała, by biblioteki inwentaryzować z należytą pruską starannością na miejscu. Büsching wiedział, że ta przesadna niemiecka pedanteria, dobra w urzędach, w tym przypadku kompletnie zawiedzie, bo nie ma wystarczającej liczby odpowiednio przygotowanych ludzi mogących w jednym czasie prowadzić prace we wszystkich klasztorach. Może się okazać – konkludował – że czas poświęcony w jednym, wybranym opactwie umożliwi całkowite rozproszenie zbiorów w innym miejscu. Optował za oględną i jak najszybszą rekwizycją najcenniejszych zabytków.
Musiał jednak ustąpić. Był postrzegany jako człowiek krnąbrny. Miał coraz gorsze notowania na królewskim dworze. Akcja, czego się obawiał, przebiegała w ślimaczym tempie. Wcześniej zabezpieczone dzieła zwieziono bezpiecznie do Wrocławia, ale następne komisje utknęły w stosach pergaminów, przeglądając dokładnie i spisując każdy wolumin, choćby był zwykłym kwitem z końca XVIII w. Profesor Büsching wiedział, że to syzyfowa i kompletnie bezcelowa praca. Nadal napierał na władze, by zmieniły tryb postępowania. Obeznany bibliofil, jak tłumaczył zwierzchnikom, już na pierwszy rzut oka potrafi ocenić, co ma wartość, a co można oddać do parafialnej lub szkolnej biblioteczki. Komisje tymczasem na równi traktowały bogato zdobiony XV-w. psałterz jak i tynfa wart XVIII-w. modlitewnik.
Wiosną 1812 r. profesor pozwolił sobie na ostrą i publiczną krytykę głuchych na jego postulaty decydentów z głównej komisji. Ci zaś nie mogli przejść obojętnie wobec takiej niesubordynacji. Odsunięto go więc od zabezpieczenia zbiorów, a jego następcą wybrano uległego filologa klasycznego Jana Bugumiła Schneidera. Nadzór nad akcją przejęła Uniwersytecka Komisja Organizacyjna. W tym czasie na wysyłkę do Wrocławia wciąż czekały i marniały rękopisy oraz starodruki z: Żagania, Krzeszowa, Henrykowa, Brzegu, Raciborza, Opola, Rud i Czarnowąsów. Słabe już i tak tempo przejmowania cennych dzieł zostało jeszcze bardziej spowolnione.
Rozczarowany i wściekły Büsching, chcąc przynajmniej zachować wiedzę o zasobach rekwirowanych bibliotek, jeździł do klasztorów (m.in. do Brzegu, na Górę Świętej Anny) i zwoził do Wrocławia sporządzone tam przed sekularyzacją katalogi, ale do 1815 r. nikt, niestety, ich nie przeglądał. Dopiero później Akademicka Komisja Organizacyjna zleciła to zadanie woźnemu biblioteki, Józefowi Stephanowi. Polecono mu wybrać książki „rzadkie i przydatne”, po czym bezpiecznie przetransportować do stolicy Dolnego Śląska. Po ponad pięciu latach urzędnicy dotarli więc wreszcie do bibliotek w Głogówku, na Górze Św. Anny, w Raciborzu, Rudach, Jemielnicy i Opolu, zwieźli tony bezcennych rękopisów i starodruków. Jednocześnie wyszło jednak na jaw, że pół dekady wystarczyło, by znaczna część woluminów zaginęła. Tak jak przewidywał Büsching.
Podniesiono alarm. Nakazano Stephanowi dokładnie przeglądać zbiory, szukać zaginionych dzieł, ale wszystko na próżno. Sporą część zasobu musiano uznać za bezpowrotnie utraconą. Dopuszczono przy okazji do kolejnych zaniedbań. Setki skrzyń zwieziono do naodrzańskich portów, ale nie było pieniędzy na wynajęcie łodzi. Do pracy zatrudniono robotników, którzy wiekowe księgi traktowali z równą „nabożnością”, co worki kartofli. Wiele cennych manuskryptów i starodruków trwale uszkodzono. Z końcem 1815 r. akcję zabezpieczenia zbiorów ostatecznie zakończono. Saldo prac było kompromitujące. Lista ksiąg zwiezionych do Wrocławia okazała się znacznie krótsza niż ta sporządzona przed 1812 r. przez Büschinga. Urzędnikom pozostał tylko płacz nad rozlanym mlekiem.
Profesor Büsching nie był już pełnomocnikiem Głównej Komisji Sekularyzacyjnej, kiedy w 1812 r. trafił do Rud. Zrażony do działań swoich przełożonych próbował jeszcze z własnej inicjatywy ratować stare księgi. Pomagał mu asystent Friedrich. Biblioteka opactwa była już wówczas częściowo zdekompletowana. Część ksiąg, mimo zakazu urzędników królewskich, zabrali ze sobą cystersi. W skarbcu kościoła farnego w Raciborzu do dziś znajduje się kilka rudzkich starodruków. Zostawił je tu ostatni opat Bernard. Na karcie tytułowej jednego mszału zostawił nawet wpis. Nie wiadomo jednak, co zaginęło z księgozbioru między kasatą 1810 r. a pojawieniem się Büschinga. Mnisi rudzcy nie pozostawili inwentarza.
Mimo to profesor i jego asystent byli zachwyceni tym, co zobaczyli. Cały zasób szacowali na 10-12 tysięcy woluminów. Opactwo miało więc jedną z najzasobniejszych książnic na Śląsku, niewiele ustępującą księgozbiorom Lubiąża, Henrykowa czy Ołbina. Na półkach leżały: pisma kaznodziejskie, księgi teologiczne, słowniki, formularze , podręczniki szkolne, księgi liturgiczne, Biblie, komentarze, apokryfy , kodeksy kanoniczne, księgi medyczne, alchemiczne, filozoficzne oraz historyczne a także teksty polityczno-polemiczne.
Na dziedziniec opactwa przywieziono wkrótce pięć skrzyń. Zapakowano do nich 478 wyselekcjonowanych książek i 63 rękopisy. Zamknięte wieka opieczętowano. Transport skierowano do Turza, gdzie był mały port odrzański. Cystersi ekspediowali stąd do Wrocławia wyroby ze swoich hut. Teraz na mały statek rzeczny załadowano cenne księgi. Prawdopodobnie bezpiecznie dotarły do miejsca przeznaczenia. Do dziś bowiem w zbiorach specjalnych Uniwersytetu Wrocławskiego przechowywanych jest 58 rękopisów rudzkich z XIII-XV w. oraz siedem inkunabułów. Resztę zbioru Büsching pozostawił w Rudach i nigdy się już nim nie zainteresował. Zakonnicy Wincenty Ostarek, Nepomucen Lorenz i Aleksy Kaffka przenieśli część ksiąg na plebanię. Przechowywany jest tu dziś m.in. oprawiony w skórę mszał cysterski z 1617 r., wydrukowany w Paryżu, z wytłaczaną oprawą z 1618 r., dar opata Wawrzyńca Merchella. W 1823 r. pozostałe książki rozdzielono między gimnazja w Raciborzu, Gliwicach, Nysie i Opolu oraz archiwum Rejencji w Opolu. Najmniej wartościowe pozycje wyrzucono na makulaturę.
Do czasów współczesnych, w różnych zbiorach, przetrwało 61 rudzkich rękopisów i dziesięć inkunabułów. Wśród nich interesujący nas manuskrypt Rudolfa Summa de confessionis discretione - Evangelia dominicalia cum orationibus brevibus. Dzieło zaliczane jest do gatunku teologii praktycznej. Z tej dziedziny wiedzy zachowało się we Wrocławiu 65 pozycji pochodzących z Rud, w tym aż 44 księgi spisane w pierwszej połowie XIV w. Za najstarszy zabytek uznawany jest wiersz De poenitentia, zapisany w rękopisie importowanym z Niemiec.
Manuskrypt Rudolfa leżał w bibliotece uniwersyteckiej blisko sto lat zanim został dostrzeżony przez badaczy. Na początku XX w. w Niemczech kwitło zainteresowanie demonologią, czarownictwem, mitologią i religią starogermańską. W gronie najczęściej czytanych autorów znaleźli się: Dionizy Mały, Ibrahim ibn Jakub, Thietmar z Merseburga, Burchard z Wormacji, Adam z Bremy, Helmold i Sakso Gramatyk, Nestor, Gall Anonim, Kosmas z Pragi, Cezariusz z Heisterbachu, Wincenty Kadłubek, Peregryn z Raciborza (Opola), Peraldus z Nysy, Jan Herolt z Bazylei, Mikołaj z Jawora, Jan Długosz czy Michał z Janowca. Wszyscy obficie przytaczali wzmianki o ludowych wierzeniach, praktykach magicznych i czarach. Rudolf dostarczył jednak wiedzy wyjątkowo obszernej. Nic więc dziwnego, że jego katalog musiał intrygować, a sława tajemniczego mnicha rychło obiegał gabinety badaczy.
W 1906 r. na łamach Theologische Quartalschrift ukazał się artykuł Adolfa Franza pt. Des Frater Rudolfus Buch. De officio Cherubyn. Autor uznał, iż Rudolf nie był rudzkim cystersem, lecz niemieckim minorytą (franciszkaninem), który opisał obrzędowość zachodnich kolonistów na Śląsku. Po Adolfie Franzu, Summą zajął się Joseph Klapper. Wyniki swoich badań opublikował w artykule pt. Deutscher Volksglaube in Schlesien in ältester Zeit wydrukowanym w serii Mitteil. Der schles. Gesellschaft f. Volkskunde, tom XVII, Wrocław 1916 r. Bliżej przyjrzał się stanowi zachowania rękopisu. Odkrył, że brakuje mu około trzydziestu kart oraz końcowego kolofonu . Klapper podjął też próbę określenia skąd pochodzi Summa. Uznał, iż na pewno nie powstała w Rudach. Jego zdaniem stanowi kopię starszego rękopisu, zredagowanego w latach 1236-1250. Do Rud, jak sądził, trafiła za sprawą tajemniczego mnicha Rudolfa z Niemiec, w okresie fundacji klasztoru, czyli w II poł. XIII w. Sądził, że Summa nie była jedynym tego typu dziełem na Śląsku. Jej kopie krążyły po innych klasztorach. Rudolf – konkludował Klapper - opisał obrzędowość i mentalność chłopstwa śląsko-turyngskiego. Na koniec wywodu wskazał na lokalizację brakujących kart z rudzkiego zabytku. Mają się znajdować w XIV-wiecznym rękopisie lipskim i XV-wiecznym hanowerskim.
Franz i Klapper byli pionierami badań nad Summą. Przerwała je II wojna światowa. W 1945 r., po zajęciu twierdzy Breslau, rosyjskie grupy trofeów, wyspecjalizowane w poszukiwaniu bezcennych dzieł sztuki, drukarstwa i rękopisów, natrafiły w zbiorach specjalnych Uniwersytetu na rudzki manuskrypt. Wraz z wieloma innymi zabytkami został wyekspediowany do ZSRR i umieszczony w zbiorach Biblioteki im. Lenina w Moskwie. Na wyraźnie żądanie władz polskich wrócił do Wrocławia w 1958 r. Jeszcze w 1955 r., zanim przesłano go do Polski, obszerne studium na jego temat opublikował Edward Karwot. Ostateczny wniosek tego badacza: dzieło powstało w Rudach, prawdopodobnie w XIII w., i traktuje o obrzędowości polskiego chłopa na Śląsku. Napisał je mnich cysterski pochodzący zapewne z terenu obecnej Francji.
Praca Karwota została wkrótce poddana krytyce. Dziś uznawana jest zaledwie za przyczynek do badań nad Summą. Odmienne ustalenia, już w 1977 r., podał Stanisław Rybandt, autor wnikliwej i jedynej jak dotąd monografii rudzkiego opactwa odnoszącej się do okresu średniowiecza. Zadał zasadnicze pytanie: czy fakt przechowywania rękopisu w klasztorze w Rudach jest dowodem na to, iż w tym właśnie opactwie działał mnich Rudolf i tu spisał dzieło? Odpowiedź była przecząca.
Badania Rybandta zmierzały przede wszystkim do ustalenia daty powstania manuskryptu. Analiza paleograficzna , szczególnie faktury pisma i sposobów kreślenia tytulików, doprowadziła go do wniosku, iż rękopis pochodzi z XIV w. Polski uczony nie znalazł żadnych dopisków XIII-wiecznych, czym obalił tezę Karwota o tak wczesnej proweniencji rękopisu. Podobny wynik dały oględziny tylnej i przedniej wyklejki, będących częścią nieznanego traktatu teologicznego. Dukt pisma wyraźnie wskazywał na XIV w. Nawet karty ochronne rękopisu, niegdyś współtworzące modlitewnik i traktat prawa rzymskiego, mają metrykę co najwyżej z przełomu XIII-XIV w.
Wreszcie końcowa teza Rybandta: tajemniczy Rudolf to na pewno nie mnich wchodzący w skład rudzkiego konwentu w pierwszym okresie jego istnienia (poł. XIII w.). Co więcej, nie ma żadnych dowodów na to, że był cystersem. Na przynależność do tego zgromadzenia może jedynie wskazywać częste powoływanie się na św. Bernarda z Clairvaux, ale to za mało, by pokusić się o jednoznaczne wnioski. Tym bardziej, że Bernarda z Clairvaux cytowali także mnisi innych zakonów, najczęściej franciszkanie.
Praca Rybandta, zamiast odpowiedzieć na szereg pytań, zasiała sporo wątpliwości. Jedyne bowiem, co nie budziło jego zdaniem żadnych zastrzeżeń, to fakt, iż Rudolf był zakonnikiem, który w XIV w. opisał obrzędy ludowe uważane przez kościół za grzeszne. Zrobił to dla spowiedników. Summa była w istocie poradnikiem. Wskazywała, o jakie praktyki pytać w konfesjonale.
Kim jednak był Rudolf? Naukowcy nie ustawali w próbach rozwiązania tej pasjonującej zagadki. W XIII i XIV w. znajdujemy dziesiątki autorów traktatów teologicznych o tym imieniu (w oryginalnym brzmieniu Radulphus). Gdyby twórca znalezionego w Rudach katalogu magii należał do cystersów, wówczas tradycja i literatura cysterska z pewnością odnotowałaby jego żywot – pisał wspomniany Rybandt, mimo że wcześniejsze próby odpowiedzi na pytanie, kim był nasz bohater nazwał „sztucznymi konstrukcjami”. Co więcej, Rybandt przytoczył postać franciszkanina Rudolfa z Biberach (Radulphus de Biberaco OM, około 1270-1326), mnicha wywodzącego się z pogranicza Szwabii i Turyngii, który często korzystał z pism św. Bernarda, choć jako franciszkanin powinien był docenić również twórczość św. Bonawentury czy św. Tomasza. Długi czas przebywał w Strasburgu. Miasto to znajdowało się na trasie podróży opatów śląskich klasztorów cysterskich na zebrania kapituły generalnej w Cîteaux. Podczas wojaży bardzo często nabywali rękopisy. Zdaniem polskiego badacza, tą właśnie drogą Summa mogła trafić do Rud. Ale kiedy? Na to pytanie też nie ma zadowalającej odpowiedzi. Summę Rudolfa wspomina po raz pierwszy XVI-wieczny inwentarz rudzkiej książnicy, choć nie ma wątpliwości, że trafiła tu znacznie wcześniej.
Ostatnio dociekania na temat pochodzenia katalogu, czasu jego powstania jak i mnicha Rudolfa podsumował kielecki badacz dr Krzysztof Bracha. Nazwał dzieło „jednym z najciekawszych i najbardziej zagadkowych pism w polskich zbiorach pocysterskich”, o randze ważnej dla całej europejskiej historiografii. Bracha nie ma wątpliwości: w ogromnej liczbie utworów, które powstały w ramach Kościoła katolickiego po wielkim przełomie IV soboru laterańskiego , trudno doszukać się dzieła penitencjalnego o równie oryginalnej treści. Literatura spowiednicza z okresu średniowiecza, jak analizuje, składała się z dwóch głównych wątków; toposu literackiego i osobistych doświadczeń spowiednika, którym w tym przypadku był tajemniczy Rudolf. Przy analizie Summy istotne jest więc uchwycenie w jej treści wątków znanych z ówczesnej literatury oraz opisów rzeczywistości zasłyszanych przez autora rękopisu w konfesjonale lub zaobserwowanych w trakcie działalności kaznodziejskiej.
Sięgając do ustaleń Adolfa Franza z początku XX wieku, Bracha wskazuje, iż w tekst łaciński Summy wplecione są germańskie glosy , a konkretnie nazwy istot demonicznych. Wśród nich jest wspomniana Holda, bogini dobrze znana z niemieckiego czy nordyckiego piśmiennictwa średniowiecznego i nowożytnego, personifikująca przeznaczenie, szczęście i dobrobyt oraz, co istotne, przychylna ludziom. Wierzono w nią w Hesji i Turyngii, co odnotował Burchard z Wormacji w swoich Decretales. Z Holdą, jako członkinią germańskiego orszaku bogiń, kojarzone były drobne istoty mityczne – duchy nocne. Na gruncie tych wyobrażeń zrodziły się później wizje sabatów czarownic (nazywano je holdami), w których rzekome uczestnictwo pod koniec średniowiecza i w czasach inkwizycji było wystarczającym powodem do spalenia oskarżonej kobiety. O Vrawholde wspomina w swoim kazaniu na święto Jana Ewangelisty XV-wieczny śląski kaznodzieja Antoni Crossen.
Interesujące jest użyte przez Rudolfa określenie „stetewaldiu”. Dr Krzysztof Bracha wskazuje, że to nawiązanie do szerokiej grupy germańskich, nocnych - opiekuńczych lub złych duchów, które bytowały w podziemnych czeluściach i gęstych zaroślach. Analogia do znanych nam skrzatów i elfów. Na widok ludzi przedstawiały się jako „heilige holden”. W pewnym XV-wiecznym świadectwie niemieckim napisano, iż ludzie nazywają te istoty „steden vel”. Goszczą w środowiskach domowych, którymi jednocześnie się opiekują. W średniowieczu wykonywano różne praktyki magiczne mające zapewnić dobrotliwość „steden vel”. Pisząc zatem o „stetewaldiu”, Rudolf miał na myśli całą gamę takich duszków, o których łaskę zabiegali nowi chrześcijanie żywo sięgający do dawnych wierzeń.
Autor Summy stał się więc mimowolnie dokumentalistą. Opisał obecne w kulturze germańskiej zwyczaje i wątki, których treść sprowadzała się do wiary w demony, będącej jednocześnie przejawem kultu płodności i urodzaju. Kościół w procesie chrystianizacji nie burzył tego systemu wierzeń. Dokonywał jedynie konwersji na wiarę w Chrystusa, anioły i diabły, Matkę Bożą i świętych. Dla klarowności swojego tekstu, Rudolf wyraźnie oddzielił to, co wyczytał na ten temat u innych autorów (Klapper wskazuje na Decretales Burcharda z Wormacji), od tego, co sam usłyszał. Nie ma wątpliwości, że spisał znane z autopsji praktyki magiczne i obrzędowość ludności germańskiej. To w konfesjonale dowiedział się m.in. o „stetewaldiu” i Holdzie.
Pozostaje jednak odpowiedzieć na pytanie, czy wiedzę tę posiadł na Śląsku czy też manuskrypt trafił tu z innego regionu, ku czemu skłania się większość współczesnych badaczy? Krzysztof Bracha uważa, że system wierzeń słowiańskich, w treści podobny do germańskiego, miał inne nazewnictwo bóstw i zjawisk. Te charakterystyczne dla Słowian określenia znalazłyby się z pewnością w treści Summy, gdyby Rudolf słuchał spowiedzi ludności autochtonicznej księstwa opolsko-raciborskiego. Wniosek: redakcja katalogu nie dokonała się na Śląsku.
Potwierdzeniem tego może być fakt, iż - bacząc na zużycie ksiąg z rudzkiego klasztoru - tutejsi mnisi rzadko zaglądali do katalogu magii Rudolfa. Był więc dla nich mało użyteczny. Częściej korzystali ze skróconej sumy spowiedniczej dominikanina Pawła z Węgier, niegdyś profesora prawa w Bolonii. Dzieło to powstało w 1211 r. W klasztorze był też krótki traktat spowiedniczy anonimowego autora z 1450 r. Czy po zakupie Summy Rudolfa gdzieś w zachodniej Europy okazało się, że opisany w niej system pogańskich wierzeń i praktyk nie przystaje do tego zasłyszanego w górnośląskich konfesjonale? Wielce prawdopodobne.
Gdyby jednak obstawać przy śląskim rodowodzie manuskryptu, wówczas należałoby przyjąć, iż źródłem wiedzy mnicha był sakrament pokuty kolonistów niemieckich zasiedlających dorzecze górnej Odry od początku XIII w. Mimo chrystianizacji, stara pogańska obrzędowość utrwaliła się u nich jako niezależny od nowej wiary system praktyk magicznych i zabobonów. Kościół jej nie zwalczył. Dzięki temu jeszcze w XIV w. Rudolf mógł udokumentować szereg interesujących go pogańskich zjawisk. W tym przypadku należałoby przyjąć, że tajemniczy mnich był średniowiecznym demonologiem pasjonatem, a redakcja Summy odbyła się z powodów czysto poznawczych, bo, jak wiadomo, jego dzieła nie czytano zbyt często. Takie założenie wydaje się jednak mało prawdopodobne.
Summa de confessionis discretione. - Evangelia dominicalia cum orationibus brevibus. Księga III, rozdziały VIII-X
VIII - O bałwochwalstwie, które uprawiają kobiety przy czarodziejskich praktykach z dziećmi.
Już Ewa, pierwsza matka, przekazała zarazek bałwochwalstwa, wsączony jej przez diabła pod postacią węża, swoim córkom, to znaczy głupim kobietom, które chcą więcej wiedzieć niż przystoi. Ją to naśladując kobiety w szczególności chcą dużo wiedzieć, a nie znając samych siebie, uprawiają wiele próżnych praktyk, przez co popadają w bałwochwalstwo. Jeżeli byś, cherubinie, chciał je zbadać, kop przy pomocy roztropnego pytania pod ścianą, a znajdziesz wiele gadzinowego jadu i odrażających rzeczy. Pytaj, najpierw, co czynią przy porodzie dzieci, a przekonasz się, że:
- dzieci jeszcze bardzo delikatne wsadzają do worka aby spały;
- chodzą z dzieckiem dookoła ogniska, podczas gdy inna idzie z tyłu i pyta: co niesiesz? A odpowiada głupia: rysia, wilka i śpiącego zająca;
- kradną wiecheć słomy, którym czyści się piec i w kąpieli myją w nim dziecko;
- uszy zajęcy, nóżki kretów i wiele innych rzeczy kładą do kołyski, a czynią to, aby dzieci nie płakały.
Pytaj też pilnie o słowa, które przy tym wymawiają, a znajdziesz wiele podziwienia godnych rzeczy. Oprócz tego, gdy je prowadzą z miejsca porodu do łóżka wymawiają jakieś niedorzeczne błogosławieństwa. Położne uderzają je w głowę siekierą. Naczynie, w którym się kąpią, obwiązują surowym sznurkiem. Układają kupki mąki i soli, które liżą, aby miały obficie mleka. Ojcu pokazują najpierw wielki palec nóżki dziecka, a nie twarz. Z błony porodowej dziecka odgryzają trzy kawałki, które zamieniwszy w proch dają ojcu do pożywienia, aby je kochał. I inne jeszcze odrażające praktyki wykonują z ową błoną porodową. Do pierwszej kąpili dziecka wkładają jajko, które ojcu dają do spożycia. Wodę z tej kąpieli wylewają na ręce ojca. Dziecko błogosławią źdźbłem słomy, na którym zrobiły węzełek. Ognia nikomu z domu nie pożyczają i wiele innych bluźnierczych praktyk przy porodzie czynią.
Podobnie po chrzcie dziecka nóżkami jego dotykają gołego ołtarza, sznur dzwonu kładą mu na usta, rączkę kładą na księgę, aby się dobrze uczyło, a prześcieradłem z ołtarza głaszczą jego twarz, aby było piękne. Niosąc dziecko [z kościoła] do domu rozdeptują na progu domu jajko pod miotłą. Do kąpieli po chrzcie wkładają dziewięć rodzajów ziarna, wszelkiego rodzaju żelastwo, a pod palenisko wsadzają czarną kurę, naprzeciw której tańczą zapaliwszy światła. Z koszulką dziecka robią czary, aby wszystko co zgubi znalazło. Wodę z kąpieli wylewają pod płot innej położnicy, aby jej dziecko płakało, ich zaś było spokojne. Tym miejscem ciała, które jest bramą naszego wyjścia na świat, pokładają się na dziecko, lecz nie tak, jak to czynił Elizeusz, aby je uzdrowić od wszelkich słabości i chorób. Wieczorem, trzymając dziecko na ręku, stoją z tyłu za drzwiami i wzywają leśną babę, którą nazywamy fauną, aby dziecko fauny płakało a ich było spokojne. I jeszcze wiele innych środków pełnych niedorzeczności stosują wobec dzieci, bądź aby były spokojne, bądź aby były mądre.
IX - O czarodziejskich praktykach dziewcząt i złych kobiet
Oddalają się od Boga przez myśli. Symbolem ich jest owa umarła dziewczynka, którą wskrzesił Jezus z łoża śmierci. Aby się przypodobać ludziom uprawiają one wiele próżnych praktyk zapominając co jest napisane, że ci, którzy chcieli się podobać ludziom zostali okryci hańbą, gdyż Bóg wzgardził nimi. A także Augustyn powiada: kto się podoba samemu sobie, głupiemu człowiekowi się podoba. W tym celu [aby się podobać] wymawiają przy kąpieli nad wodą pewne słówka, inne znowu, gdy zakładają swoje ozdoby. Nad niektórymi ziołami, które długo byłoby wyliczać, wypowiadają nie tyle błogosławieństwa, jak mówią, ile raczej przekleństwa. Różnymi słowami zapytują księżyc i gwiazdy chcąc podobnie jak Bóg znać przyszłość.
Wobec mężczyzn, którzy mają być ich mężami, uprawiają najróżnorodniejsze czarodziejskie praktyki:
- to paski swoje zawieszają na płotach, to w nocy te same paski podkładają pod siebie i nie żegnają się ani niczego więcej tej nocy nie mówią;
- przy pomocy pięciu kamieni dowiadują się, kto ma być ich przyszłym mężem;
Poszczególnym kamieniom nadają poszczególne imiona mężczyzn i rozpalają je w ogniu, a gdy trochę ostygną wrzucają je do wody. I jeżeli któryś z kamieni wydaje jakiś trzask, o tym jest przekonana, że za wszelką cenę będzie jej mężem.
- robią także mydliny i razem z grzebieniem, owsem i kawałkiem mięsa ustawiają koło ustępu i mówią: przyjdź diable, wykąp się i uczesz. Koniowi twemu daj owsa, jastrzębiowi mięso a mnie pokaż męża mojego.
Gdy wychodzą za mąż, czynią niektóre praktyki, aby zapewnić sobie miłość mężów albo żeby żyć z nimi szczęśliwie. Żeby [ich mężowie] je kochali robią im na ramionach krzyż z wydzielin wspólnego stosunku płciowego. Swoją krew menstruacyjną dają im do pokarmu albo napoju. Przygotowują dla nich ciastka, do których mieszają włosy z całego ciała swojego i nieco swojej krwi. Trzy rybki wkładają, jedną do ust, drugą do piersi, a trzecią w drogi rodne, dopóki nie zdechną. Potem zamieniają je na proch i dają mężom swoim do pokarmu albo napoju. W podobny sposób zabijają kurę w dole [ziemnym]. Następnie jej serce zamieniają na proch i dają mężom do pokarmów. Podobnie postępują z krwią albo z mięsem gołębia. I wiele innych praktyk uprawiają, od których mężowie popadają w chorobę, a często umierają. Oprócz tego pokrzywy, zamoczone we własnej urynie, kości zmarłych, drzewo z grobów i wiele innych rzeczy wrzucają do ognia, aby jak one płoną w ogniu, tak mąż ich płonął miłością ku nim. Także wiele ziół, których wyliczenie po imieniu za długo by trwało, różnymi słówkami raczej przeklinają niż błogosławią. A co niektórzy wyprawiają z żabami, olejem świętym, wodą chrzestną i z postaciami Komunii Św., tego nie da się wprost opowiedzieć. Inne, które się mają za mądrzejsze w tej szatańskiej sztuce, robią sobie figurki mężów z wosku, to z ciasta, to z innego materiału i wrzucają je albo do ognia, albo do mrowiska, aby ich kochankowie cierpieli. Tego rodzaju odrażające praktyki i jeszcze wiele innych znajdziesz, cherubinie, jeżeli roztropnym pytaniem przy spowiedzi będzie pilnie kopał pod ścianą [sumienia ludzkiego].
Gdy siedzą albo leżą, kładą pod siebie kilka palców. Wierzą mianowicie, że tyle lat nie zajdą w ciążę, ile palców pod siebie podłożyły. To, co nazywają swoim kwiatem rzucają na drzewo czarnego bzu i mówią: ty noś za mnie, a ja będę kwitła za ciebie. Niemniej jednak drzewo kwitnie dalej, a one rodzą dzieci w boleściach. Trochę tego samego swojego kwiatu rzucają za siebie, aby nie zajść w ciążę. Z niego też dają psu albo prosiakowi, albo rybce w wodzie, by nie zajść w ciążę. To i wiele innego znajdziesz cherubinie w tej dziedzinie materii.
Rozdział X - O czarodziejskich praktykach do osiągnięcia szczęścia
Aby zapewnić sobie szczęście, a także opływać w ziemskie dobra, uprawiają przez Boga znienawidzone praktyki. W nocy Bożego Narodzenia zastawiają stół dla królowej nieba, którą powszechnie nazywają panią Holdą, aby ich wspomagała. W nowych domach albo takich, w których mają od nowa mieszkać, zakopują do ziemi w różnych kątach mieszkania, a czasem za piecem, garnki wypełnione różnymi rzeczami na cześć bogów domowych, których powszechnie nazywają opiekunami domu. Dlatego nie pozwalają nigdy za piec niczego wylewać. Czasem rzucają tam coś ze swoich pokarmów, aby byli dobrze usposobieni dla mieszkańców domu. Czy nie powinniśmy tego nazywać bałwochwalstwem? Na początku wielkiego postu jedzą mięso, aby ich zboże dobrze rosło. W dniu apostołów Filipa i Jakuba [1 maja] kładą na dachy gałązki ciernistego krzaka, aby ich bydło dawało obficie mleko. Przed drzwiami swoimi ustawiają drzewka. O takim kościele można to samo powiedzieć, co niegdyś o bałwochwalczej synagodze: pod każdym zielonym drzewem rzucasz się na ziemię jak cudzołożnica.
W niedzielę po urodzeniu sadzają dziecko na krowę naśladując przy tym głos kukułki. Składają ofiary swym trzem siostrom, które poganie nazywają Clotho, Lachesis i Atropos, aby im użyczały bogactwa. Gdy się odbywa wesele, odprawiają dziwne obrzędy.
Nie wchodzą do domu przez drzwi, przez które wynosi się umarłego. Kroczą po poduszkach. Odgryzają kawałek chleba i sera po czym rzucają przez głowę, aby zawsze żyli w dostatku. I wiele innych rzeczy praktykują, o których się, cherubinie, dowiesz, jeżeli się będziesz pytał. Niektórzy wyprawiają dziwne rzeczy w czwartek z jajkami. Oprócz tego zaklęcia czarownic i zamawiania starych. Któż mógłby to wszystko wyliczyć.
Poza tym chcąc znać przyszłość jak Bóg, zważają na sny, wierzą w znaki, robią horoskopy z ognia, leją gorący ołów, aby zbadać losy ludzi.
Przez takie i tym podobne praktyki powracają do Egiptu, to znaczy do pogańskiego obyczaju, z którego nadmiernym wysiłkiem, to jest męką Jezusa Chrystusa i jego najdroższą krwią, zostali odkupieni.
Grzegorz Wawoczny, tekst stanowi fragment książki tego autora pt. Sekrety cystersów. Opactwo w Rudach, Racibórz 2007. W oparciu o scenariusz Grzegorza Wawocznego TVP nakręciła film poświęcony magii Rudolfa. Można go obejrzeć TUTAJ
fot. TVP Katowice
Komentarze społecznościowe |