Wydarzenia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Orłowo - ulubione miejsce
Picasso, geniusz nad geniuszami, powiedział kiedyś, że najbardziej cenna jest siła przetrwania.
To cała filozofia do tego zdania można przyłożyć życie ludzi, którzy wiele osiągnęli, ciężko pracowali, rezygnowali z wielu rzeczy, wyrzucali za burtę marzenia, plany, miłość, dumę, wszystko, żeby utrzymać statek na powierzchni, żeby przetrwać...
Morze i las, wielka skarpa nade mną, ogromne korzenie drzew wyrwanych siłą natury z ziemi%u2026 Klif orłowski przetrwał wieki.
Orłowo jest dla mnie najpiękniejszą częścią Gdyni. Przychodziłam tu jako dziecko, przyjeżdżałam na weekendy jako bardzo młoda kobieta, żeby naładować akumulatory i pozachwycać się dziką naturą. Dzisiaj woda jest zielona, zimna, poznaczona topniejącą krą. Nade mną ogrom ziemi, przede mną morze. Dotykam piaskowej, niemal kamiennej ściany klifu, przesuwam dłonią po zmarzniętych korzeniach, wącham je, ale prawie nie czuję zapachu ziemi.
Wiatr jest dzisiaj ostry, przenikliwy, zimno wciska się pod płaszcz, rozwiewa mi włosy. Słońce, które obudziło mnie rano, zniknęło za gęstymi chmurami i żałuję, że nie zabrałam czapki. Zakładam szal na głowę, owijam się szczelniej szerokim kołnierzem płaszcza i przyspieszam kroku. Zanim dojdę do Domku Żeromskiego, przemarznę na kość, bo nie mogę przestać przyglądać się niebezpiecznie zwisającym nade mną korzeniom starych drzew, kolorom piasku i gliny spływających z klifu, falom rozbijającym się o przybrzeżne kamienie.
Nie ma w ogóle spacerowiczów, ale ktoś musiał rano tędy chodzić, bo na wielkich, płaskich głazach stoją zabawne grzybki: kapelusze mają zrobione z płaskich kamieni, trzonki z podłużnych. Ktoś pieczołowicie wyszukał piękne kształty i ustawił je w szeregu od najmniejszego do największego. Pstrykam zdjęcie na pamiątkę. Kamienie, chyba z powodu swojego wieku, są fascynujące i, pomimo tego, że zimne, mają w sobie życie. Latem Instytut Geologii prowadził cykl spotkań na orłowskiej plaży. Moje dziecko znosiło mnóstwo kamieni do naukowców, którzy opowiadali o ich pochodzeniu, pozwalali polewać je kwasem, sprawdzać, czy to granit, porfir, gnejs, czy znajdują się w nim zatopione organizmy morskie%u2026 Później dźwigałam do domu całą torbę ciekawych eksponatów, które do dzisiaj leżą na półce nad biurkiem i nie można ich przekładać, bo to "pamiątki". Podnoszę mały kwarcyt, otrzepuję go z piasku i chowam do kieszeni.
Wchodzę do Domku Żeromskiego, miejsca, w którym pisarz tworzył "Wiatr od morza". Jest ciepło i pachnie kawą, jestem jedynym gościem. Rozkładam swoje rzeczy na całym stole: laptop, książki: "Śniadanie u Tiffany%u2019ego" i "Claire de lune. Powieść o Debussym", "Bluszcz", aparat, zamówioną kawę i sernik. Przesiedzę parę godzin pisząc, czytając, rozmyślając. Lubię to miejsce pomimo tego, że znajduję więcej jego wad, niż zalet. Jest zbyt jasne i zbyt przestronne, bar jest zbyt nowoczesny, za bardzo oświetlona jest lada z ciastami, a przy barze zamiast starych numerów plotkarskich magazynów powinny leżeć książki. Brakuje przytulności, którą widać z zewnątrz. Fotele z odległej epoki są jednak wygodne, stoły na giętych nogach piękne, a fotografie na ścianach stare, opowiadające historię Orłowa z ostatnich stu lat.
Siedzę przy oknie i patrzę na morze. Wiatr się chyba uspokaja, bo fale są coraz mniejsze. Zamykam na chwilę oczy i popijam kawę z mlekiem słuchając spokojnej muzyki. Przeglądam zdjęcia w aparacie, czytam recenzje książek w "Bluszczu", zapisuję tytuły do kupienia w "Bookarni" i po chwili zatapiam się w opisanym w powieści życiu francuskiego kompozytora - cudownego dziecka muzyki. Lubię tu być. Lubię miejsca, w których oddycham dawnymi czasami. Wychodząc, otulam się szczelniej niebieskim szalem i zakładam rękawiczki.
Nadal jest zimno, ale wiatr ustał niemal całkowicie. Niebo jest sine, prawie stalowe i kiedy rozglądam się dookoła, widzę, że wszystko jest zimne, szare, smutne. Ale już kawałek dalej pale, na których stoi molo są nadal pięknie oblodzone, a molo, moje ulubione, jest białe, czyste, surowe w pięknie tej zimy, niepowtarzalnej, innej, niż poprzednie zimy, białej i mroźnej. Mijam mostek nad rzeką Kaczą, rzucam kaczkom kilka znalezionych w torbie słonych paluszków, siadam na chwilę na ławce przy posągu Antoniego Suchanka i znowu mówię mu to samo: że ma najlepsze miejsce do malowania morza, klifu, mola, tawerny orłowskiej%u2026
Ławka trochę zimna, ale artyści tego nie czują, więc, kiedy ja idę dalej, on nadal maluje morze. Spacerem idę do końca molo i przyglądam się spokojnej już wodzie. Jaka przerażająca przestrzeń. Czuję się wolna od rzeczy i od przekonań; wiem, że nie muszę określać, czy lubię, czy nie lubię, czy chcę mieć, czy nie chcę, czy chcę coś robić, czy nie chcę. Mogę wszystko i nie muszę nic. Wspinam się na palce i wyciągam ręce wysoko w górę, jak tancerka. Zimno przegania mnie i popycha jednak do domu. Chcę jeszcze przejść promenadę królowej Marysieńki, na której moje dziecko uczyło się jazdy na rowerze, a ja rok po roku obserwowałam kwitnące bzy i stokrotki, opadające drobne brzozowe liście, deszcze i szarpane wiatrem gałęzie wierzby, a dzisiaj fotografuję stalowe niebo nad białymi trawnikami i drzewami bez liści. Zatrzymuję się na chwilę nad miejscem, gdzie latem artyści Teatru Miejskiego pracują na letniej scenie. Codziennie, przez cały sezon teatralny, przejeżdżałam rowerem i słuchałam prób; obejrzałam wszystkie spektakle z tego miejsca, niektóre sceny dublowane po kilka razy. A teraz pusto, cicho, zimno, można oczyścić myśli i zacząć od początku.
Ostatni raz spoglądam przez ramię i ruszam ulicą Przebendowskich w górę. Nie słyszę już morza, więc włączam w odtwarzaczu "Popołudnie Fauna". Piękna muzyka, morze, kamienie, dom, w którym przez kilka miesięcy żył Żeromski%u2026 to wszystko przetrwało. Było przede mną i będzie po mnie. Wkładam dłoń do kieszeni płaszcza, zamykam w niej znaleziony kwarcyt i postanawiam postawić sobie pomnik, bo też chcę przetrwać.
Zobacz galerię (1) |
Komentarze społecznościowe |